Ciągły lęk o przyszłość i zamartwianie się na zapas, to zaraz po wzorcach odrzucenia, taki najtrudniejszy dla mnie życiowy temat, z którym mierzę się do dziś.

Przez sporą część życia nawet nie byłem do końca świadomy skali problemu, ponieważ podświadomie od ojca nauczyłem się maskować swój lęk złością i agresją. Zamiast więc dopuścić do siebie to, że czegoś się boję czy coś mnie przerasta, reagowałem złością na siebie i cały świat wokół mnie, będąc opryskliwy i sfrustrowany, złoszcząc się i przeklinając. Dopiero kilka lat temu udało mi się głębiej zrozumieć i uzdrowić te mechanizmy, co sprawiło, że zniknęły te wszystkie zachowania, a w ich miejsce pojawił się… lęk.

To wbrew pozorom była ogromna ulga, ponieważ w końcu mogłem doświadczać emocji adekwatnych do sytuacji, choć wciąż w większym natężeniu niż u „zdrowego” człowieka. Dość szybko oswoiłem się z odczuwaniem lęku, a także zacząłem sobie dużo bardziej pozwalać na płacz z bezsilności, zamiast być w ciągłym trybie „dawania rady”.

To wszystko „przypadkiem” zbiegło się w czasie z bardzo wymagającym okresem w moim życiu, kiedy to nawarstwiło się kilka dużych spraw i zmian w życiu. Doświadczyłem więc bardzo intensywnego mierzenia się ze swoimi lękami i bezsilnością, po raz pierwszy zajmując się nimi tak bezpośrednio, bez dystansowania się poprzez mechanizmy obronne złości.

Nie powiem, to był jeden z bardziej wymagających momentów w moim życiu, ale jednocześnie niezwykle cenne konfrontacje, które pozwoliły mi na ruszenie samych fundamentów moich najgorszych traum z dzieciństwa. Za tym poszły dość głębokie i duże zmiany w świadomości, więc warto było przez to wszystko przejść, a czas był i tak najwyższy, bo dość długo odwlekałem głębszą konfrontację z tymi tematami (ale się sobie nie dziwię :D).

Dziś jest już znacznie lepiej, choć to co wciąż czuję, to ciągły przymus stresowania się wszystkim co zaburza poczucie stabilności życiowej. To nie jest duży stres, ponieważ pozwala mi on normalnie funkcjonować, ale jego ciągła obecność jest zwyczajnie upierdliwa i męcząca. A czasami ten mój umysł potrafi się przejmować tak nieistotnymi pierdołami, że szkoda gadać :)

To mnie skłoniło do tego, aby ostatnio przyjrzeć się temu uczuciu od nieco innej strony.

Od dawna wiem, że zdecydowana większość moich mechanizmów lękowych ma źródło w moim dzieciństwie, szczególnie w postaci mojego ojca – choleryka, narcyza i tyrana. To, że boję się z powodu tego, jak on mnie traktował i traum jakie się we mnie zakodowały, jest od dawna dla mnie oczywiste. Postanowiłem jednak rozłożyć źródło tego lęku na czynniki pierwsze.

Dotarło do mnie, że lęk nie był tylko skutkiem ubocznym, takich, a nie innych warunków dorastania, ale on był celowo i z premedytacją wbijany mi do głowy! Tu mi się od razu przypomina jedna z rozmów z ojcem, gdy ten wprost przyznał, że „dzieci powinny się trochę bać ojca”.

Im dłużej o tym wszystkim myślałem, tym bardziej docierało do mnie, że lęk w moim domu stanowił pewną wręcz filozofię życiową. Miałem się bać, aby być posłuszny i uległy wobec ojca. Miałem się bać, aby mieć motywację (do nauki, do wykonywania obowiązków, do realizacji celów życiowych). Miałem się bać, aby mój ojciec mógł poczuć się duży, silny i ważny. Miałem się bać, aby można było mnie złamać i dowolnie rzeźbić pod założenia mojego ojca. Do tego dochodziła jeszcze matka, która lubiła się wszystkim zamartwiać i snuć katastroficzne scenariusze, co tylko dodatkowo karmiło wzorce lękowe.

Wszystko było budowane na lęku i zasilane lękiem. To zbudowało jeden z najbardziej destrukcyjnych mechanizmów w moim umyśle: miałem motywację do działania i zmian, tylko jak mnie dostatecznie mocno przydusił lęk. Jak tylko zrobiło się bezpieczniej, to wpadałem w marazm i obojętność, ale co innego można czuć po tym, jak się zostało rozjechanym tyle razy lękowym walcem?

A jak się to ma do tego, że udało mi się tak wiele zrobić w ramach pracy nad sobą? No cóż, ja po prostu doświadczyłem bardzo dużo lęku w swoim życiu, więc i motywacji miałem pod dostatkiem :D To oczywiście piszę pół żartem, bo jednak w pewnym momencie postanowiłem zrobić porządek z tym system motywacyjnym (a inne motywacje też się pojawiały, szczególnie te oparte na niezaspokojeniu), choć to też jeszcze do dziś sprzątam. Główną upierdliwością tego mechanizmu było to, że jak człowiekowi zależało na tym, aby się zmotywować do czegoś, to zaraz pojawiało się zagrożenie w jakiejś formie, któremu trzeba było zapobiec. W efekcie było w tym więcej walki o przetrwanie i gaszenia pożarów, niż sensownego realizowania celów, no ale się chociaż ten tyłek ruszyło, co nie? :)

W dodatku przez wiele lat próbowałem budować swoje życie nie wokół tego, co jest dla mnie dobre i czego pragnie moje serce, ale wokół jednej motywacji – minimalizowania lęku i zagrożeń. A to prowadziło do jednego, wielkiego wycofania na wielu obszarach życia.

Wracając do dzieciństwa i tej całej filozofii lękowej. Tutaj sprawy nie ułatwiało to, że oprócz tego lęku ideologicznego, który miał spełniać jakieś tam funkcje, pojawiał się też lęk naturalny wynikający z faktu bycia zaszczutym i przytłoczonym dzieckiem. To stworzyło dodatkowe warstwy lęków i mechanizmów obronnych z nimi związanych. Dla mnie największym stresem nie było nawet samo doświadczanie krzyków i awantur, a przede wszystkim to nieznośne oczekiwanie. Do dziś bardzo wyraźnie pamiętam ten nieznośny ścisk w brzuchu, kiedy czekało się, aż ojciec wróci z wywiadówki (oceny miałem ogólnie dobre, ale on często potrafił znaleźć tą JEDNĄ rzecz, która dawała mu wymówkę, żeby się poznęcać psychicznie przez kolejną godzinę). Pamiętam ten stres oczekiwania aż wróci z pracy i obserwowanie po wyrazie twarzy w jakim jest humorze, czy znowu będzie się wyżywał za byle co.

I to jest na ten moment mój najsłabszy punkt jeśli chodzi o radzenie sobie z lękiem. Szczerze i głęboko nienawidzę jak się dzieje w moim życiu coś co zaburza stabilność w taki sposób, że ja za bardzo na dany moment nie mogę nic zrobić, a jedynie pozostaje mi CZEKAĆ. Nie boję się działać, nie boję się podejmować wyzywań i przekraczać własnych granic (tzn. nawet jak się boję to jest to taki zwykły, ludzki stresik jaki ma każdy), ale cholernie boję się czekać, gdy nie mam pewności jaki będzie rezultat końcowy. Od razu mnie nosi i skręca mi wnętrzności, a im dłużej to trwa to tym większą jest dla mnie torturą.

Możecie sobie wyobrazić, że choćby prowadzenie działalności, gdzie człowiek nigdy nie ma gwarancji ile zarobi danego miesiąca, było dla mnie ogromnym wyzwaniem. Mimo, że sobie radziłem i wciąż radzę już ósmy rok, to mając takie wzorce i jeszcze żyjąc w tak niespokojnych czasach, gdzie od 2020 ciągle się coś dzieje szalonego, to nie było łatwo. Za bardzo jednak kocham tą pracę, a w moim wnętrzu jest taki bunt wobec ojca: „odebrałeś mi tak wiele, więc nie pozwolę, aby lęki, które we mnie włożyłeś odebrały cokolwiek więcej”.

I tutaj też przechodzimy do myśli, która siedzi mi w głowie od kilku dni, a która ma niezwykle wyzwalającą dla mnie moc: „Nie godzę się więcej na TEN lęk!” Nie chodzi tutaj o jakikolwiek lęk, bo ten przecież jest normalną emocją, która ma uzasadnienie w różnych sytuacjach. Chodzi o niegodzenie się na ten konkretny, ojcowski lęk z całą tą jego wypaczoną filozofią.

Zbyt długo próbowałem sobie poradzić z tym lękiem poprzez stworzenie takich warunków życia, które dałyby mi bezpieczeństwo i stabilność. Rzecz w tym, że nie da się tak żyć w tym złożonym, dynamicznym świecie, gdzie zmiana jest czymś powszechnym i naturalnym. Oswajać to ja się mogę z NORMALNYMI lękami, ale z tym chorym, toksycznym lękiem to ja muszę się po prostu pożegnać, wyrzucając go ze swojego systemu. Zdecydowanie zbyt długo on wpływał na moje życie.

Uświadomienie sobie tego wszystkiego jest dla mnie sporą ulgą i dużym krokiem do przodu, ponieważ mając większe zrozumienie różnych rodzajów i źródeł lęku, łatwiej jest wykorzenić te sztuczne, wymuszone mechanizmy, które wtłoczył mi do głowy ojciec.

Mam nadzieje, że moje przemyślenia będą przydatne dla wszystkich, którzy mierzą się z podobnymi wyzwaniami :)

Komentarze są zamknięte.