Ostatnio wchodzę w bardzo przełomowe, ale również niezwykle trudne (chyba najtrudniejsze w całym moim życiu) procesy radzenia sobie z dziecięcą traumą odrzucenia. Trudne są nie tylko emocje, ale również docierająca do mnie świadomość tego jak wiele rzeczy w moim życiu było do tej pory zbudowane na fundamencie tej traumy. A to rzutowało w różnym stopniu na wiele sfer mojego życia.

Zacznijmy jednak od początku.

Byłem pierwszym i nieplanowanym dzieckiem dwójki młodych ludzi, którzy być może nawet by nie byliby ze sobą, gdyby nie przypadkowa ciąża. To nigdy nie zostało wypowiedziane wprost, ale zawsze miałem dziwne wrażenie, że moja matka jest sfrustrowana i zła na to, że jest matką – przynajmniej jako część właśnie TEJ rodziny, tworzonej z narcystycznym sadystą.

Jako dziecko niby miałem normalne dzieciństwo – byłem ubrany, nakarmiony, jeździłem na wakacje i dostawałem zabawki. Jak byłem chory to byłem brany do lekarza. Rzecz w tym, że ja się czułem jak tylko jeden z obowiązków życiowych do odhaczenia – punkt na liście pomiędzy pójściem do pracy, a zrobieniem obiadu. Ostatnio sobie uświadomiłem, że nie potrafię sobie przypomnieć ANI JEDNEJ sytuacji, w której byłbym tulony z miłością przez któregoś z rodziców. Jeśli coś takiego było, to musiało skończyć się w baaaaardzo wczesnym wieku. Jedyne co pamiętam to takie „formalne” objęcia przy okazji składania życzeń czy ewentualnie pozowanie do zdjęcia. To jest ten poziom doświadczenia, jaki masz z przypadkową ciotką, którą widzisz drugi raz w życiu na rodzinnym weselu. Nie pamiętam żadnych czułych słów, interesowania się moim samopoczuciem, tym co się ze mną dzieje.

Jako dziecko nawet nie wiedziałem, że to nie jest normalne. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo brakuje mi czułości, bliskości i pełnego miłości dotyku. Choć z początku byłem dość wesołym dzieckiem, dość szybko przygasłem. Już w zerówce byłem odludkiem, siedzącym samotnie na uboczu, gdy inne dzieci bawiły się ze sobą. Już wtedy nie czułem, żeby ktokolwiek mnie chciał i żebym gdziekolwiek przynależał. Od zawsze miałem bardzo silne poczucie, że przeszkadzam i jestem problemem dla mojego otoczenia. Nauczyłem się więc być cichy, grzeczny i niewidzialny, aby nikogo nie denerwować swoim istnieniem. To oczywiście nie pomagało w domu, ponieważ mojego ojca denerwowało dosłownie wszystko, a powód do wyżywania się na własnych dzieciach znajdował sobie zawsze bez problemu.

Gdy zamykam oczy i próbuje sobie przypomnieć typowy obraz moich rodziców z dzieciństwa to widzę wkurzoną i niezadowoloną minę ojca. Obok jest matka, która wygląda na zmęczoną i nieszczęśliwą, choć silnie wypierając to, trzymając się kurczowo znienawidzonej roli.

Tak, to jest jeden z filarów tego odrzucenia. Najważniejsza dla dziecka jest relacja z matką. A ona nie chce być moją matką. Technicznie nią jest, ale robi to z przymusu, tkwiąc w pułapce w którą wepchnęło ją życie. Jako matka MUSI mnie kochać, ale podskórnie czuje niechęć do rosnącego w jej łonie dziecka, które zmienia jej ciało i wywraca do góry nogami całe życie. Nie widząc wyboru zakrywa swoją niechęć OBOWIĄZKIEM, który z miłością nie ma nic wspólnego, ale powierzchownie jest wystarczająco dobry, aby podtrzymywać pewną fikcję.

To właśnie to odczucie dominowało w moich relacjach ze światem, gdziekolwiek się nie pojawiłem. Czułem, że jestem tylko przykrym obowiązkiem (gdy ktoś musiał zajmować się mną i moimi sprawami) i generalnie tylko przeszkadzam – wszystkim tylko by ulżyło, gdybym zniknął. To było tak trudne i bolesne, że całkowicie zdystansowałem się od świata i ludzi. Znieczuliłem swoje serce, stałem się oschły, zgorzkniały, cyniczny, wycofany.

Gdy we wczesnej młodości (mając zaledwie 24 lata) urwałem kontakt z rodzicami, aby siebie ratować – okazało się, że kilka nieodebranych telefonów i jeden sms to maksimum zaangażowania, jaki są oni w stanie z siebie wykrzesać, aby ratować relację z pierworodnym synem. Ciężko zresztą było nie odnieść wrażenia, że było im to na rękę i w pewnym sensie odczuli ulgę, że mają mnie z głowy. Szczególnie, że gdy po wielu latach, mając już dużo mniej emocji i więcej dystansu wyraziłem poprzez siostrę pewną otwartość na rozmowę, matka skomentowała to tylko krótko, że „i tak nie miałaby o czym ze mną rozmawiać”. W tym roku mija już 12 lat, gdy ta relacja została urwana.

Przez długi czas starałem się przekonywać siebie, że mnie to nie rusza i nie obchodzą mnie ci ludzie. Prawda jest jednak taka, że rusza mnie to i boli jak cholera. Każde dziecko chce być kochane przez swoich rodziców, a ja tutaj nie jestem żadnym wyjątkiem. Skrajność tej oschłości i obojętności wierci niezwykle głęboką i bolesną dziurę w moim sercu.

No właśnie, dopiero teraz, po tylu latach pozwalam sobie to czuć, ponieważ wcześniej, już jako dziecko zostałem psychicznie i emocjonalnie ZŁAMANY, co mnie odcięło od czucia na wielu poziomach. Cieszę się, że to wszystko stopniowo na przestrzeni lat dociera do świadomości, bo gdybym wchodząc na duchową drogę wiedział jak bardzo źle jest ze mną i jaki ogrom pracy mnie czeka, to by mnie to całkowicie przytłoczyło.

W każdym razie ostatnio schodzi ze mnie bardzo duża (chyba największa do tej pory) warstwa stłumienia i to przypomina wybudzenie się z dziwnego letargu. Nagle dociera do mnie ogrom różnych rzeczy i w głowie mi się nie mieści, że mogłem tak długo tkwić w tym i w tamtym.

Przede wszystkim mocno rozbudziło się moje serce, poprzez które zaczynam odkrywać siebie i świat z zupełnie nowego poziomu – nagle pojawiło się tyle łagodności, empatii, wrażliwości, delikatności i wiele innych rzeczy, które wcześniej przejawiały się w znacznie bardziej ograniczony sposób.

Okrutnie trudna jest poszerzająca się świadomość tego, jak negatywnie wpływało na mnie to odcięcie od mojej traumy odrzucenia. Teraz widzę, ile było jeszcze we mnie wycofania, emocjonalnego zobojętnienia, lęku, budowania relacji na uwieszaniu się lub totalnym wycofaniu i wiele innych rzeczy, za które czuję wstyd, że tak długo zajęło mi zrozumienie jaki jestem i jak to wpływa na bliskie mi osoby. Wstyd mi, że tak długo pozwalałem sobie być straumatyzowanym dzieckiem, zamiast szybciej dorosnąć i zmierzyć się ze swoim bólem. Nie obwiniam się i biorąc pod uwagę skalę bólu, który mi ostatnio wykręca wnętrzności, rozumiem skąd to przedłużanie, ale jednak jest mi wstyd – szczególnie, że pozostało to nie bez wpływu na bliskich mi ludzi. Boleśnie dociera do mnie to jak wiele rzeczy zaniedbałem w swoim życiu, tkwiąc w swoim znieczuleniu i panicznej gonitwie za zbudowaniem fikcyjnej stabilności za wszelką cenę. Dociera do mnie to, że będąc tak silnie zaślepiony własnym bólem i rozpaczliwymi próbami poradzenia sobie z nim, traciłem z oczu to, co było naprawdę ważne w życiu i relacjach. Ten nieznośny ból zamieniał mnie w egoistę, rozbudzał uczuciową zachłanność i wiecznie nienasycenie, frustrował, zaślepiał, zobojętniał i wpychał w wiele destrukcyjnych schematów.

Ciężko i boleśnie jest dopuszczać do siebie świadomość tego, co on ze mną zrobił. Jeszcze ciężej jest przetrawić to, jakim człowiekiem bywałem dla innych. Pewnie wymagam tutaj zbyt wiele od siebie, ale mając takie, a nie inne doświadczenia, obiecałem sobie, że zrobię wszystko, aby nigdy nie być źródłem JAKIEGOKOLWIEK cierpienia dla drugiego człowieka – aby nikt z mojego powodu nie musiał czuć tego, co ja czułem przez całe życie. W praktyce niestety okazało się to znacznie trudniejsze do realizacji niż mogłoby się wydawać. Tak ogromne cierpienie i lęk przed powtórką z rozrywki niezwykle zaślepia i wypacza.

Nie wiem czy kiedykolwiek doświadczyłem większego bólu emocjonalnego niż to, co czuję ostatnio. I trochę się sobie nie dziwie, że uciekałem przed tym tak długo. Teraz już jednak nie zamierzam dalej uciekać. Tylko pełne i uczciwe zmierzenie się z całym tym bólem może sprawić, że nie będę go przenosił na zewnątrz.

Ale wiecie co? Mimo, że ten proces jest niezwykle bolesny, niezwykle cieszę się, że go w końcu przechodzę. Czuję się jakby coś we mnie umierało, ale za to w miejscu tego, rodzi się coś nowego, co bardzo mi się podoba. Czuję się jakbym odzyskiwał coś niezwykle ważnego, co utraciłem bardzo dawno temu – kluczowe części siebie bez których było życie nie było tym, czym powinno być. Czuję się jak dziecko, które poznaje siebie na nowo i niezwykle podoba mi się ten Łukasz, którego w sobie odkrywam – dużo przyjemniej się z nim żyje, niż z (nie uwłaczając nikomu :D) z wiecznie skrzywdzonym dzieckiem, które utknęło w swojej traumie. Ekscytuje mnie to, co odkrywam w sobie i już tylko dla samej tej zmiany, warto pozwolić sobie na bolesny proces umierania pewnej części ego.

Będzie mi bardzo miło, jeśli ktoś pośle mi miłe uczucia z serca – zdecydowanie jest mi to teraz potrzebne :)

Komentarze są zamknięte.