Moje dzieciństwo naprawdę mocno mnie straumatyzowało. Można wręcz powiedzieć – że w pewnym momencie niemal całkowicie pozbawiło woli życia i złamało na pół. Sprawy nie ułatwiał fakt, że pochodziłem przecież z „normalnego domu” – nie było alkoholu czy innych używek, nie klepaliśmy biedy, nie było przemocy fizycznej (poza klapsami za karę, ale w latach 90 to była przecież norma, pasem dostałem tylko raz) wszyscy niby zdrowi na ciele i umyśle, byłem normalnie „zadbany” – karmiony, ubrany, leczony w przypadku chorób, miałem zabawki, jeździłem na wakacje. Oficjalnie niczego mi nie brakowało, więc nie miałem prawa narzekać na cokolwiek.
Problem był tylko jeden – rodzice byli niedojrzali emocjonalnie, a ojciec wręcz skrajnie zaburzony – osobowość narcystyczna, zbudowana na własnych traumach z dzieciństwa, choleryk i dominator. Wrzaski, krzyki, awantury były niemal codziennością z każdego możliwego powodu czy nawet bez powodu – żeby tylko zrzucić ciśnienie i wyżyć się na otoczeniu. Nie mogę nawet zacytować tekstów, jakich wysłuchiwałem od dziecka we własnym kierunku, bo bym chyba dostał bana za niecenzuralne słownictwo :D
Zamiast czułości, miłości, poczucia bezpieczeństwa, bliskości, zrozumienia, rozmowy i wszystkiego, czego dramatycznie potrzebowało dorastające dziecko – dostawałem dyscyplinę jak w wojsku, krzyk, niemożliwe do spełnienia wymagania (bycia doskonałym dzieckiem, które WSZYSTKO robi perfekcyjnie), nieustanną krytykę, kary za najdrobniejsze przewinienia (zbyt głośny śmiech, jedna trójka w szkole na cały semestr) i atmosferę terroru. Ojciec lubił zresztą się znęcać psychicznie, wręcz torturując nas (mnie i siostrę). Do dziś pamiętam skręcający wnętrzności paraliżujący lęk oczekiwania, aż ojciec wróci z wywiadówki. Nawet jak wiedziałem, że nic nie przeskrobałem, on i tak potrafił coś wynaleźć, wrócić z furią do domu, po czym potrafił godzinę maglować, gdzie ja stałem jak na baczność próbując nie zemdleć, a on krzyczał i kartkował wszystkie moje książki i zeszyty, szukając czegoś co mnie pogrąży jeszcze bardziej. Tak wyglądała CAŁA moja podstawówka. A matka jak sama po latach przyznała – jeszcze potrafiła go podjudzać, bo się NUDZIŁA.
Oczywiście tego wszystkiego było znacznie, znacznie więcej i nie jestem w stanie oddać nawet małej części terroru, jaki przeżyłem – wypieprzanie zawartości moich szuflad na podłogę, poniżające obsikiwanie się pod wpływem stresu i klapsów, duszności w nocy ze stresu, poważne myśli samobójcze w wieku nastoletnim, ciągłe wyzwiska, awantury, niesprawiedliwe traktowanie, mógłbym tak wymieniać i wymieniać.
Do czego jednak zmierzam? Chodzi mi o temat TRAUMY. Traumy mogą kodować się zarówno pod wpływem jednorazowych, ekstremalnych doświadczeń, jak i także tych długotrwałych. W tym wypadku było to wieloletnie ZASZCZUCIE, które wywołało we mnie cały szereg destrukcyjnych czynników – silne lęki, zaniżoną samoocenę, wycofanie, silne stłumienie siebie, utratę radości i sensu życia, przytłoczenie życiem, niechęć do wszystkiego, nieradzenie sobie z emocjami (np. niekontrolowane wybuchy złości). Można powiedzieć, że generalnie byłem wrakiem i szczerze mówiąc do dzisiaj nie wiem jak ja to zrobiłem, że wygrzebałem się z tego bagna :) W każdym razie z tych wszystkich czynników, chciałbym się skupić na kwestii lęku.
Lęk był zawsze najsilniejszą i najczęściej towarzyszącą mi emocją w całym życiu. Jako dziecko bałem się prawie wszystkiego – bałem się wejść na kucyka, bałem się płynąć łódką, bałem się psów, bałem zjechać z większej zjeżdżalni, bałem się odzywać, bałem się wykazywać inicjatywę, mając ataki paniki bałem się, że stracę kontrolę nad oddechem i się uduszę, bałem się generalnie żyć. Dorastając, to się trochę zmieniło, ale pozostał ogromny lęk przed życiem – przed każdym nowym wydarzeniem czy wyzwaniem. Do tego doszło czarnowidztwo, czyli oczekiwanie najgorszych scenariuszy w każdym przypadku. Zaliczam magisterkę – a co jak nie zdam, mimo że jestem przygotowany? Jadę na pociąg – a co, jak autobus się spóźni i nie zdążę? Zepsuła się pralka – a co jeśli gwarancja nie pokryje kosztu i będę musiał zapłacić majątek?
Przez prawie całe życie byłem ciągłym kłębkiem nerwów, z poziomu traumy reagując złością (jak mój ojciec) na każdą trudność, na każde wyzwanie, na każde upomnienie się życia o moją uwagę. W rzeczywistości bałem się każdej tej sytuacji, ale to też zajęło mi wiele lat zanim dotarło do mnie, że złość jest po prostu formą reagowania na lęk z poziomu tłumienia i bezsilności. Z czasem nauczyłem się więc zastępować złość pozwoleniem sobie na lęk i to był jeden z większych przełomów, który zaczął mnie zbliżać do głęboko zakopanych warstw straumatyzowanego dziecka.
Lata i kilka ton przewalonych emocji później zacząłem dojrzewać do tego, aby w końcu zejść do moich największych traum. Były one naprawdę głęboko zakopane pod wieloma, wieloma warstwami emocji i wzorców, którymi zajmowałem się na przestrzeni ostatnich 15 lat. Oczywiście to nie jest tak, że ten cały proces musiał trwać aż tyle czasu – ja sobie latami pozwalałem na podtrzymywanie różnych starych mechanizmów ucieczkowych i unikałem pewnych obszarów w sobie, przynajmniej dopóki nie zmęczyłem się ponoszeniem konsekwencji takiego stanu rzeczy :)
Ostatni rok był dla mnie pod wieloma względami trudny i ciężki, właśnie dlatego, że zaczęła się otwierać ta puszka traum, ale też niesamowicie przełomowy i jestem niezwykle wdzięczny za te wszystkie zmiany, które zachodzą we mnie.
Ostatnio doszedłem do niezwykle ważnego uświadomienia – zauważyłem, że ja całe dotychczasowe życie spędziłem w traumie zaszczucia, emocjonalnie będąc przekonanym, że każde nieprzyjemne zdarzenie w moim życiu jest po to, aby mi dowalić i mnie zniszczyć, tak jak niszczyć chciał mnie mój ojciec. Z tego powodu źle znosiłem wszelkie niemiłe niespodzianki i nawet cieknący kran wywoływał we mnie takie emocje, jakby ktoś mi specjalnie, na złość robił. Sprawiało to też, że byłem ponadprzeciętnie zestresowany wszystkim i teraz w końcu rozumiem dlaczego – ja nieświadomie po prostu byłem „przekonany”, że jak się coś dzieje, to jest to chamska destrukcja nastawiona na kompletne zniszczenie mnie. Może się to wydawać głupie jak się podchodzi do tego logicznie, ale emocje nie kierują się logiką – we mnie zakodowała się na bazie traum reakcja: „Nawet jak już nie mogę wytrzymywać i kompletnie pękam, to on (ojciec) napieprza dalej i nie zamierza przestawać”. To wszystko, czego doświadczyłem, zbudowało we mnie przekonanie, że świat generalnie chce mnie niszczyć i nawet jak zostanie ze mnie dymiąca kupka popiołu, to bomby będą spadać dalej.
Zaczynając pracę nad sobą miałem mocno pod górkę – dużo autodestrukcji nie ułatwiało sprawy, więc poświęciłem wiele lat na to, aby zbudować solidne podstawy i przezwyciężyć główne trudności oraz odbudować od zera relację ze sobą. Miałem coraz większe sukcesy, ale to wszystko było zawsze okupione sporym wysiłkiem i poczuciem, że trochę sam muszę sobie wszystko wyszarpać od świata, bo ten w ogóle nie jest po mojej stronie. Na początku mnie to nie dziwiło, bo przy moich wzorcach ciężko by było, aby było inaczej. Rzecz w tym, że wraz z upływem lat nie mogłem zrozumieć, czemu po wykonaniu tak dużej pracy nad wieloma różnymi tematami, wciąż mam wrażenie jakbym musiał walczyć ze światem i niekończącym się pasmem trudności, nowych wyzwań i ograniczeń. Teraz dopiero to widzę, że ja cały czas wszystko budowałem na fundamencie tej wypartej traumy – po prostu zawziąłem się, że nie dam się zniszczyć i będę parł do przodu, ratując siebie. Problem w tym, że nieświadomie zamiast przekroczyć ten chory system (nie widząc, że w nim jestem), próbowałem się w nim urządzić, tocząc beznadziejną walkę z wiatrakami. Po prostu jakaś część mnie założyła, że napieprzanie na mnie zamiast wsparcia i miłości, to normalna część rzeczywistości i trzeba nauczyć się z tym żyć. Tutaj muszę dodać, że gdyby nie moja cudowna żona, która dała mi mnóstwo wsparcia i miłości na przestrzeni lat, to bym chyba zwariował.
Ahh, nie jestem w stanie oddać uczuć, tego wzruszenia i poczucia wolności, jakie mnie przepełniają, gdy zacząłem się budzić z tego koszmaru. Ile wewnętrznego spokoju się we mnie pojawiło, gdy dotarło do mnie, że niektóre negatywne zdarzenia się po prostu zdarzają i nie każde z nich jest skierowane personalnie przeciwko mnie, aby mnie zniszczyć i pogrążyć. A skoro one nie istnieją w tym celu, to mogę podejść do nich z większym luzem i nie oczekując najgorszego. To mi daje również więcej odwagi, chęci i entuzjazmu, żeby wychodzić do świata jeszcze bardziej, zamiast pozostawać na „bezpiecznym uboczu” :)
Chciałem się podzielić z Wami tym wszystkim, bo jest to dla mnie niezwykle ważne i jest to również przełomowy punkt mojej duchowej drogi. Mam nadzieję, że będzie to dobra inspiracja dla wszystkich tych, którzy również wygrzebują się ze swoich traum :)
Komentarze są zamknięte.