Gdy nasze obciążenia chowają się za jednoznacznie negatywnymi zjawiskami (np. nienawiścią, destrukcją, lenistwem, niechęcią czy strachem) to stosunkowo łatwo przychodzi zauważenie, że gdzieś tutaj leży jakiś problem. Niestety część naszych obciążeń potrafimy bardzo dobrze kamuflować, przykrywając je zjawiskami, które pozornie wydają się pozytywne, dobre, korzystne, szlachetne czy wręcz pożądane.
Spójrzmy na kilka przykładów:
1. Pracowitość – powszechnie doceniania cnota, która często jest schronieniem dla pracoholizmu i ciężkiej pracy, których głównym zadaniem jest tak naprawdę ucieczka od siebie i swoich problemów. Przekierowując intensywnie całą swoją uwagę w jeden obszar życia (praca), zagłuszamy te „inne obszary”, z którymi nie chcemy mieć zbyt wiele do czynienia, a bycie wiecznie wyczerpanym i przepracowanym ułatwia nie czucie nawet silniejszych emocji.
2. Ambicja, dążenie do sukcesu – w wielu przypadkach oznacza zachłanność opartą na fundamentalnych brakach w relacji ze sobą, gdzie nieustannie chcemy więcej i więcej (pieniędzy, sukcesu, prestiżu, uznania, dóbr materialnych, itd.), ale nigdy nie możemy się nasycić. Zamiast zająć się uzdrawianiem naszych „dziur”, próbujemy je zasypać kolejnymi to sukcesami, osiągnięciami i adoracją ze strony ludzi zachłyśniętych naszymi sukcesami.
3. Współczucie, empatia, altruizm – nie chcąc/nie potrafiąc pomóc sobie, a jednak czując rozrywającą potrzebę tej pomocy – najczęściej przekierowujemy tą potrzebę na innych, poświęcając się dla wszystkich, tylko nie dla siebie. Oddając całe swoje życie innym podświadomie liczymy na jakąś formę rewanżu, ale do tego zazwyczaj nie dochodzi. Ci, którzy mają tendencje do robienia zbyt wiele dla innych, zrobili zbyt mało dla siebie, aby żyć w równowadze między dawaniem, a przyjmowaniem.
4. Duchowość – rozwijanie własnej duchowości ze względu na swoją subtelność i łatwość reinterpretowania niemal wszystkiego staje się niezwykle kuszącą szansą na przemycenie swoich „najcenniejszych obciążeń”. Tutaj pole do popisu jest niemal nieskończone – ubrane w szaty duchowości widziałem takie zjawiska jak choćby nienawiść do ludzi i świata, wybujałe ego, wstręt do seksu, zachłanność na pieniądze, odrzucenie własnego ciała i materii i wiele, wiele innych. Jak człowiek uprze to praktycznie każdy problem można tak sobie wytłumaczyć, aby zrobić z niego dowód własnego uduchowienia np. wstręt do seksu może być „urzeczywistnieniem wolności od cielesnego pożądania”, a szaleńcza gonitwa za pieniądzem „rozwijaniem Boskiego potencjału Bogactwa”.
To jest tylko kilka pierwszych z brzegu przykładów – nasza kreatywność w tych kwestiach potrafi być całkiem spora, więc tego typu zjawiska mogą przejawiać się również na wiele innych sposobów. Ogólna zasada jednak pozostaje ta sama. Jeśli jest w nas obciążenie, którego bardzo nie chcemy uznać za obciążenie (czyli nie chcemy przyznać się do tego, że mamy głębszy problem), a jednocześnie zależy nam na jakimś poziomie na podtrzymywaniu obecnego stanu rzeczy – musimy ten problem tak „przebrać”, aby wyglądał na coś, co na problem nie wygląda. Ba, aby nie wzbudzać podejrzeń, najlepiej uciec jak najdalej od takich podejrzeń, na przeciwległy biegun – potrzebna więc będzie otoczka słuszności, korzyści i dobra. Tworzymy więc takie interpretacje i uzasadnienia, które problem nazywają wręcz cnotą, korzyścią czy inną cudowną wartością. A żeby nie brzmieć jak wariat, który zachwyca się negatywnym zjawiskiem, potrzebujemy solidnego fundamentu na którym zbudujemy naszą fikcję. Z tego powodu sięgamy więc po rzeczy, które same w sobie kojarzą się z czymś dobrym i pozytywnym (czyli np. duchowość, altruizm, pracowitość, itd.) i na tym budujemy całą naszą narracje. Skoro taka duchowość jest czymś jednoznacznie pozytywnym, to wszystko co się z nią wiąże też będzie dobre i pozytywne! Wystarczy więc tylko przekonać siebie i cały świat, że nasz problem jest tak naprawdę czymś duchowym i mamy piękną podkładkę do tego, aby to bronić i pielęgnować w poczuciu słuszności :) Tak samo pracoholik, który ucieka od siebie, powie, że on jest pracowity i ambitny, próbując „dojść do czegoś w życiu” i już można mu bić brawo, bo on przecież nie tylko nic złego nie robi, ale wręcz zasługuje na podziw!
Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej takim ludziom, zauważamy, że ich pracowitość prowadzi do chorób i wyniszczenia ciała, altruizm nie ma zdrowych granic, duchowość jest wypaczona, a ambicje są tak przesadzone, że depczą każdego na ich drodze. Niezdrowe intencje oczywiście ujawniają się na różne sposoby, ale ci co bardziej uparci będą wkładać ogromny wysiłek w podtrzymywaniu swojej fikcji i wręcz agresywnej walce ze światem, aby tylko udowodnić słuszność swojego podejścia.
Tutaj warto się zatrzymać i zastanowić przez chwilę – o co i dla kogo ja walczę? Jaki to ma sens? Czy nie znacznie łatwiej i lżej byłoby po prostu przyznać się do swoich problemów i słabości? Czy nie lepiej by było, uznać siebie ze swoimi ograniczeniami i właśnie z tego poziomu budować miłość do siebie?
Naprawdę to żaden powód do wstydu, aby zauważyć, że są w nas słabe, przestraszone, bezsilne, „brzydkie” czy nawet „żałosne” kawałki nas. Pozwolenie sobie na to, aby poczuć się w porządku ze swoją słabością i żałosnością jest pierwszym krokiem do uzdrowienia. A to jest naprawdę cudowna wolność, móc pozwalać sobie na to wszystko – niczego nie udowadniać sobie i światu, tylko po prostu być takim, jakim się jest.
To jest niezwykle ważne, aby być szczerym ze sobą, nazywać problemy po imieniu i nie odrzucać siebie z tego powodu. Jeśli sam siebie uznasz ze swoimi problemami, to niezależnie od tego, jak mieliby reagować inni – będziesz czuł się z tym niewinnie i w porządku.
Komentarze są zamknięte.