Ostatnio dociera do mnie z różnych stron sporo informacji o chorujących bądź umierających nauczycielach duchowych, trochę też miałem do czynienia z ludźmi, którzy bardzo różnie reagowali na to wszystko. Pojawiały się przekonania w stylu: „jeśli ON sobie nie poradził, to tym bardziej ja nie dam rady”.
Osobiście uważam, że największym problemem jest w tym wszystkim zaburzone postrzeganie samych nauczycieli duchowych. Dużo osób błędnie zakłada, że jak ktoś bardzo ładnie i mądrze mówi to znaczy, że ma to wszystko urzeczywistnione. A do robienia dobrego wrażenia wystarczy zwykła elokwencja, trochę charyzmy i oczytanie – nie trzeba zaraz być nie wiadomo jak bardzo urzeczywistnionym. Stąd już pierwszy problem, czyli wrzucanie do jednego worka tych, którzy rzeczywiście dużo urzeczywistnili, razem z tymi, którzy mają dobry duchowy PR.
No i w tej masowej duchowości jest trochę jak w świecie celebrytów. Za największych aktorów z reguły uważa się nie tych, którzy mają naprawdę najlepszy warsztat i grają sobie gdzieś tam skromnie po teatrach, ale tych, których wypromowało Hollywood i którzy oczywiście nieraz mają talent, ale niekoniecznie są najwybitniejsi. W duchowości również największym kultem otaczani często są ci, którzy mają największą popularność. A czym jest i skąd się bierze popularność?
Tu działa ten sam mechanizm co przy celebrytach – masy „szaraków” tworzą sobie ideał wynosząc kogoś na piedestał, tylko po to, aby uczknąć dla siebie kawałek tej boskości (sami nie czują się jej godni, więc chcą jej doświadczać za pośrednictwem innych). Za tym idzie tworzenie totalnie nierealistycznych wizji i oczekiwań. Nie raz spotykałem się z sytuacjami np. na duchowych warsztatach gdzie uczestnicy z całą pewnością wypowiadali się, że prowadzący z pewnością już nie ma takich i takich problemów, że jego coś już nie dotyczy na „jego poziomie”, itd. Jakby to była jakaś półboska istota, która gra według zupełnie innych reguł niż reszta przeciętniaków.
A mówię tutaj o zwyczajnych prowadzących, którzy co prawda mieli już długi staż pracy nad sobą i naprawdę sporo cennego doświadczenia, ale do oświecenia to im z pewnością też wiele brakowało (a komu nie?). A jak mamy kogoś, kto ma bardziej oświeceniowy wizerunek, to jest już odlot całkowity. Weźmy np. takiego Osho nad którym do dzisiaj wielu się zachwyca i nie rozumie jak mógł trafić do więzienia i umrzeć chorując. To, że pamiętamy do dziś o Osho wynika tylko i wyłącznie z jednego faktu – z tego, że za promowaniem jego książek stały ogromne pieniądze i tam fortuny zrobili ludzie jeszcze przed i po jego śmierci. Sam Osho przyjechał do Ameryki z kraju, który produkuje guru taśmowo i wyróżnił się głównie tym, że miał ułańską fantazję tworząc coś, na co inni sobie nie pozwolili. To był inteligenty i oczytany facet (który jak przyznał, przeczytał tysiące książek o duchowości), więc z taką wiedzą, ciężko żeby nie miał czegoś mądrego do powiedzenia. Poza tym to ogólnie był lekomanem i chyba troszkę za bardzo lubił seks :) Facet pięknie się sprzedał na kontrowersjach i może w tym wszystkim miał ogólnie też dobre zamiary, ale to już na pierwszy rzut oka było widać, że miał bardzo nieczyste intencje do siebie.
Do czego zmierzam? Otóż największą popularność mają ci, którzy mają takie intencje, aby być popularni. A po co być popularnym na dużą skalę? Cóż, najczęściej tą intencją jest niska samoocena i potrzeba bycia podziwianym i kochanym, żądza władzy i manipulowania innym albo misjonarstwo, gdzie bierze się na siebie za dużo. Czasami są to też urojenia o swojej wielkości albo wiara w to, że zmieni się tak dużą część świata. Nie mówię oczywiście, że każda popularność jest zła. Czasami jest to dobre i czemuś to służy, ale w większości przypadków już nie koniecznie. Szczególnie, że mam wrażenie, że oddziaływanie na tak duże ilości ludzi nie pozostaje bez śladu, ponieważ w jakimś stopniu jest to dwustronne – im więcej ludzi o tobie myśli, posyła presje i oczekiwania, tym łatwiej jest temu ulec. Teoretycznie można być ponad tym, ale realnie ile osób jest aż tak niezależna?
Myślę, że ci naprawdę bardzo wysoko urzeczywistnieni mistrzowie żyją sobie w większej ciszy, z dala od świateł reflektorów i zgiełku tłumów ludzi. Przede wszystkim funkcjonując z dużo wyższego poziomu nie mają potrzeby docierać do ogromnych mas, bo powiedzmy sobie szczerze – gdyby taki oświecony wystąpił w telewizji śniadaniowej, to ilu ludzi naprawdę by zrozumiało, co naprawdę ma na myśli, gdy mówi o pewnych sprawach? Przecież każdy i tak by to przefiltrował przez swoje wyobrażenia i ograniczenia świadomości. Czemu Bóg nie urządza takiej masówki? Bo zwyczajnie nie ma to sensu i nie jest to właściwe dla świadomości i intencji tych wszystkich ludzi.
Do ludzi może dotrzeć ten kto jest świadomością wyżej od nich, ale też nie za bardzo, ponieważ im większa przepaść, tym mniej wspólnych punktów na których można się spotkać i tym mniejsze zainteresowanie sobą nawzajem.
Myślę, że to czego większość tak naprawdę nie chce przyjąć do wiadomości i zaakceptować to fakt, że ten typowy nauczyciel duchowy, który ma 40 lat doświadczenia i tak wiele osiągnięć, wciąż jest dopiero na jakimś etapie swojej drogi i jeszcze wiele przed nim. A ludzie nie chcą tego zaakceptować, ponieważ to by oznaczało, że oni w takim razie mają przed sobą jeszcze dłuższą drogę. A prawda jest taka, że zdecydowana większość z nas, a także nasi nauczyciele i mistrzowie – nie oświecimy się w tym życiu. I niekoniecznie też w następnym i jeszcze kolejnym. Spora część ludzi, gdyby mogła sobie uświadomić jak długą ma jeszcze przed sobą drogę, zapewne obrażona na świat i Boga, porzuciłaby praktykę i tyle by było z tego rozwoju.
Jest tak wiele różnych aspektów do urzeczywistnienia, tak wiele do poukładania i uzdrowienia, tak wiele od odkrycia i doświadczenia. Nie wystarczy sobie poukładać trochę życia, zarobić więcej kasy i znaleźć fajny związek, żeby odtrąbić sukces. Nie wystarczy zrozumieć jakiegoś tam zakresu duchowych prawd, żeby zaraz być wszystkowiedzącą alfą i omegą. Można wiedzieć i mieć urzeczywistnione naprawdę dużo, ale jednocześnie mogą w tym wszystkim być obszary zaniedbane czy nieuzdrowione jeszcze. Można genialnie uzdrawiać ludzi i mieć super wglądy, ale jednocześnie mieć totalnie nasrane w jakimś aspekcie swojego istnienia, który może doprowadzić nawet do śmiertelnej choroby. I nie ma w tym nic złego ani zdrożnego.
Ja pracuję nad sobą od 19 roku życia i myślę, że z grubsza robię to całkiem dobrze i zamierzam to kontynuować przez resztę życia. Ale jeśli np. w wieku zaledwie 50 lat przekręcę się w jakiś totalnie głupi sposób, to niech nikt się nie dziwi, bo ja zdziwiony nie będę :D Jeszcze tak wielu rzeczy nie wiem, nie rozumiem i nie widzę i szczerze mówiąc to nawet nie wiem, jak wiele jeszcze nie wiem. Wszystko się może wydarzyć po drodze, a cokolwiek by to nie było – będzie to część mojej drogi. Drogi która z pewnością będzie jeszcze długo trwać.
Zacznijcie traktować nauczycieli duchowych jak zwykłych ludzi, którzy po prostu są w pewnych kwestiach (zazwyczaj nie we wszystkich) trochę bardziej lub mniej do przodu niż wy, ale wciąż im jeszcze daleko do końca duchowej podróży. Ludzie, którzy mają większą świadomość, więcej rozumieją czy mają więcej doświadczenia to wciąż ludzie – czujące, żywe istoty z własnymi ograniczeniami, pragnieniami, słabościami, zaślepieniami. Takie celebrowanie czy czczenie nauczycieli duchowych buduje tylko niepotrzebne bariery między wami, a nimi, a to nie jest fajne. Mnie wzdryga na samą myśl, że miałbym kiedykolwiek być tak traktowany – jak wchodzę z kimś w osobisty kontakt to chcę czuć bliskość, równość, porozumienie, a nie patrzeć na kogoś z góry – dla mnie jest to obrzydliwe i buduje na dłuższą metę poczucie izolacji oraz osamotnienia. Mnie osobiście też odrzuca od nauczycieli duchowych, którzy nie tylko nie urywają takich zachowań (rozumiem, że nie każdemu się też chce), ale się wręcz w nich pławią i lubią pozycję „tego, który wie więcej i jest wyżej”. A tacy to najczęściej zaliczają spektakularne upadki ku wielkiemu zdziwieniu całego otoczenia.
Niektórzy też zamiast spojrzeć na danego nauczyciela jak na osobę z tą całą złożonością, wolą zanegować duchowe prawdy niż samą osobę, więc stwierdzają, że choroby się po prostu zdarzają (taaa, nagle zanika wszelka przyczynowość) czy to, że nie na wszystko mamy wpływ. Bezpośrednio oczywiście, że nie mamy, ale generalnie jakość naszego życia i umierania zawsze jest efektem całości naszych intencji i nastawień. Tak więc ci wszyscy chorzy i cierpiący oczywiście, że mają w sobie COŚ, co było niekorzystne dla nich, ale to też nie neguje ich nauk i urzeczywistnienia. To nie nasza sprawa kto, co doświadcza i nawet jeśli ktoś jest świetnym nauczycielem, to ma święte prawo do tego, aby sobie jeszcze nie wszystko poukładać i umrzeć nawet w bardzo nieprzyjemny sposób. Jego życie, jego karma, jego sprawa, a nam nic do tego.
Świat naprawdę nie jest czarno-biały, a duchowi mistrzowie nie dzielą się na oszustów i oświecone ideały – jest jeszcze cały, ogromny przekrój pośrednich stanów.
No i najważniejsze – każdy z nas jest przede wszystkim sobą – złożoną, unikalną, Boską istotą. Dopiero w dalszej kolejności jesteśmy nauczycielami i uczniami – to są tylko role, jakaś część naszej tożsamości, a nie cała nasza istota.
Zobacz w swoim nauczycielu przede wszystkim człowieka, a dopiero potem nauczyciela, to się nigdy nim nie rozczarujesz :)
Komentarze są zamknięte.