Istnieje pewna dosyć nieoczywista pułapka w pracy nad miłością do siebie na którą są narażone przede wszystkim osoby z silnymi zranieniami ze strony innych i wzorcami odrzucenia.

Jeśli ktoś miał taką karmę na której zbudowało się sporo wzorców, intencji i prowokacji do realizowania cierpienia w relacjach to bardzo łatwo jest się zniechęcić do relacji jako takich. Może pojawić się bardzo silna potrzeba odcięcia się i uniezależnienia od jakichkolwiek głębszych, bliższych związków z ludźmi.

Jeśli jednocześnie taka osoba trafi na rozwój duchowy i zajmie się (słusznie!) budowaniem dobrej relacji ze sobą i pokochaniem siebie, może jednak nie zauważyć pewnego ograniczenia. Może być bowiem tak, że fundamentem tego zajmowania się sobą będzie właśnie próba całkowitego uniezależnienia od innych bazująca na krzywdach i żalach. Taka osoba może więc wypiąć się na cały świat zgodnie z założeniem „skoro mogę sobie wszystko sam dać, to właśnie tak zrobię, a od innych już nic nie chcę i trzymam się z daleka, bo tam jest tylko ból i cierpienie”.

W takim układzie mieszają się bardzo pozytywne i dobre intencje (pokochanie siebie, zaspokojenie swoich braków, itp.) z bardzo brzydkimi i ograniczającymi założeniami (mogę liczyć tylko na siebie, inni są spaczeni, źli i ograniczeni). Cała trudność zauważenia tego wszystkiego polega na tym, że człowiek, który miał tragiczną relację z innymi i z sobą, czuje się znacznie lepiej, ponieważ jest mu dużo lepiej już chociaż w tej relacji ze sobą (która jest najważniejsza). Czuje więc ulgę i ma wrażenie, że wszystko zmierza we właściwym kierunku – dopiero po dłuższym czasie dysonans między pozytywnymi uczuciami jakie ma się do siebie, a zamknięciem na świat zewnętrzny pokazuje, że coś jest nie tak.

U wielu osób ten problem rozwiązuje się nieco samoistnie, ponieważ otwieranie się na pokłady miłości do siebie znacząco uzdrawia spojrzenie również na innych ludzi. Bywa jednak tak, że te zranienia i lęki są tak silne, że miłość nie przebija się na tyle, aby to uzdrowić i człowiek ciągnie te ograniczenia za sobą. W skrajnych przypadkach, przy dużych zaślepieniach próba tworzenia miłości tylko dla siebie i tylko ze sobą (co jest wbrew jej naturze) prowadzi do tworzenia sobie sztucznej, narcystycznej miłości. Pojawia się bowiem w głowie rozdzielenie „dobry, kochany, wartościowy ja” i „krzywdzący, źli, niedobrzy ludzie”. I mimo, że założeniem było zadbanie o siebie w oderwaniu od rzekomego źródła cierpienia, w efekcie rodzi samouwielbienie do siebie połączone z umniejszaniem wszystkich innych.

Ostatecznie narcyz nie widzi, że stał się narcyzem, ponieważ on jest cały czas zamrożony w poczuciu swojej krzywdy i chęci zadbania o siebie. Z poziomu tych emocji, jemu wydaje się to niezwykle słuszne i dobre, że dba o siebie i swoje samopoczucie w całkowitym oderwaniu od innych ludzi, ich uczuć i potrzeb. W końcu sam był wcześniej ignorowany, krzywdzony i traktowany jak śmieć, więc czemu miałby się teraz pochylać nad innymi, kiedy sam wciąż pozostaje jeszcze niezaspokojony. Jeśli jego cierpienie nigdy nie miało znaczenia, to czemu cudze cierpienie miałoby mieć znaczenie dla niego? W tym może być nawet taka rozpaczliwa chęć, aby inni zasmakowali jego wcześniejszego bólu i zobaczyli jak to jest być traktowanym właśnie w taki sposób.

To wszystko dzieje się w większości poza świadomością, ponieważ bazuje na największych i najtrudniejszych zranieniach, których narcyz nie chce tykać. Nie mając kontaktu z tą częścią siebie, pozostaje więc całkowicie ślepy i głuchy na to, co się dzieje.

Są różne stopnie zaawansowania tego typu wzorców. Nie wszyscy zaraz wchodzą w pełnoetatowy narcyzm. Całkiem sporo ludzi ma raczej pojedyncze wzorce i struktury emocjonalne-mentalne przejawiające wzorce narcystyczne, ale niekoniecznie muszą one dominować w całej osobowości. Zazwyczaj jest to po prostu pewien fragment mieszający się z zupełnie innymi wzorcami i motywacjami.

Myślę, że zawsze warto przyjrzeć się temu, jak ta nasza samoocena i relacja ze sobą nad którą pracujemy ma się do relacji ze światem i ludźmi. Najlepszy scenariusz to taki, w którym wewnętrzna otwartość rozwija się w miarę harmonijnie z tą zewnętrzną. Powinniśmy zbliżać się jak najbardziej do siebie, ale nie może to być w całkowitym oderwaniu od świata, w którym żyjemy :)

Komentarze są zamknięte.