Ostatnio czytałem fragment pewnego wywiadu, w którym padły słowa o niechęci do przepracowywania się. Po niektórych komentarzach pod artykułem można było stwierdzić, że kult ciężkiej pracy wciąż ma się świetnie w narodzie :) Niektórzy zapędzili się do tego stopnia w tym, że są gotowi nawet opluwać jadem ludzi, którzy nie podzielają chęci i entuzjazmu do ciężkiej pracy.
Nigdy nie rozumiałem tego fenomenu czczenia harówy, mimo że nawet własny ojciec próbował mi to wpajać przez wiele lat. Ku jego rozpaczy w ogóle to do mnie nie przemawiało.
Zauważyłem, że najgłośniej krzyczą ci, którzy sami zawsze ciężko pracowali i którym prawdopodobnie coś by pękło, gdyby dotarło do nich, że w sumie to mogli osiągnąć to samo albo i nawet więcej, bez tego całego zapieprzu. Tacy ludzie mają w sobie strasznie duże poczucie niesprawiedliwości w tym, że innym miałoby być lekko i przyjemnie, kiedy u nich jest tak ciężko. Zamiast jednak szukać inspiracji i rozwiązań u tych, którzy obrali inną drogę – wolą nazwać ich złodziejami i leniami.
Tacy ludzie uczepiają się przekonania, że im większy wysiłek i poświęcenie włożone w pracę, tym jest ona bardziej wartościowa i godna podziwu. Jako człowiek praktyczny, sam raczej bym powiedział, że ważniejsza jest wartość jaką dana praca wnosi do świata niż to, ile wysiłku kosztowało jej wykonanie. Czy jeśli kupuje pieczywo w pobliskiej piekarni, to czy będzie mi ono bardziej smakowało, jeśli okaże się, że piekarz osobiście przeszedł tysiące kilometrów po mąkę? Czy ten jego ogromny wysiłek wnosi jakąś dodatkową wartość dla mnie? Mam to podziwiać tylko dlatego, że zrobił coś tak ciężkiego i trudnego?
Inny przykład – wyobraźmy sobie, że mamy dwóch rolników, którzy swoją pracą utrzymują całą rodzinę. Pierwszy rolnik haruje od rana do wieczora zajmując się swoim polem przy pomocy tylko prostych narzędzi. Drugi rolnik stwierdził, że ta praca jest zbyt ciężka i trzeba sobie ją jakoś uprościć. Zaczął się więc studiować różne ciekawe książki i zbudował sobie maszynę, która obsługuje całe pole za niego. On tylko sobie siedzi i dogląda wszystkiego, zajmuje się konserwacją i naprawami maszyny. Z czasem stwierdza że to naprawdę wspaniały wynalazek więc zakłada firmę, która produkuje i sprzedaje to urządzenie na większą skalę. Staje się bajecznie bogaty i nie musi się w ogóle przemęczać, zajmując się tylko czasem doglądaniem firmy. Tymczasem pierwszy rolnik z zawiścią tylko spoglądał na sąsiada i stwierdzał, że te nowoczesne wymysły nie mają nic wspólnego z uczciwą, ciężką pracą. U siebie niczego nie zmienił.
Jak myślicie, z kim bardziej będzie sympatyzować społeczeństwo? Z rolnikiem, który dalej ciężko haruje aby utrzymać rodzinę, czy z bogaczem, który się dorobił na jednym udanym pomyśle i który już nic nie musi robić?
Ja osobiście najbardziej podziwiam ludzi, którzy potrafią lekko i przyjemnie żyć, pod warunkiem że nie robią tego kosztem innych. Dla mnie wyjście po za ten chory schemat, w którym tkwi większość społeczeństwa to jest prawdziwe osiągnięcie.
Oczywiście większość ludzi ma jakieś tam swoje granice, więc nie każdy praktykuje totalny zapieprz. Z tego jednak powodu, że większości ludzi (słusznie) się nie chce aż tak ciężko pracować, to następuje ogromny podziw dla osób, którym się już chce. I to tylko utwierdza pracoholików w przekonaniu, że osiągnęli coś wartościowego.
Harować jak wół może każdy głupi. To nie jest żadna sztuka, aby stłumić swoje prawdziwe potrzeby, olać zdrowie i dobro własnego ciała i zajechać się poprzez pracę. Wymaga to pewnych ponadprzeciętnych cech, ale żadna z nich nie ma realnej wartości. Nie mam do czegoś takiego szacunku ani podziwu. A jak widzę takiego biednego człowieka, który zajeżdża się w imię kultu pracy i zapieprza na cudze bogactwo, to już naprawdę jest mi szkoda takiej osoby. Oczywiście w tym wszystkim nie mam na myśli osób, które świadomie wolałyby inne życie, ale nie widzą jeszcze dla siebie innego wyjścia. Dla jasności – mam na myśli tylko ludzi, którzy świadomie i z premedytacją pielęgnują kult pracy.
Z umiarkowanym optymizmem patrzę na to „roszczeniowe” pokolenie, które coraz częściej wprowadza idee typu „slow life” czy „work-life balance”. To jest krok w dobrym kierunku, choć na pewno nie podoba się niektórym, którzy mają podejście typu „za moich czasów to się człowiek cieszył że praca jest, a ci to jeszcze pieniądze by chcieli do tego”. :D
Lekkie i przyjemne życie jest fajne. Można się skupić na swoim wnętrzu, zadbać o siebie, odkrywać to, co jest w nas dobre, prawdziwe i korzystne. Pojawia się dużo więcej oddechu i przestrzeni, żeby wsłuchać się w intuicję i zacząć robić ze sobą to, co realnie jest sensowne i wartościowe, nie tylko dla nas, ale również dla świata. Lekkie i przyjemne funkcjonowanie wnosi OGROM wartości do życia.
Nie podziwiaj ciężkiej pracy. Nie podziwiaj nawet tej lekkiej, tylko dlatego że jest lekka. Podziwiaj pracę, która po prostu jest realnie wartościowa, niezależnie od tego ile kogoś kosztowała i jak trudna była :)
Komentarze są zamknięte.