Najwięcej cierpienia generuje nadmierne przywiązywanie się. Ego wiecznie musi coś dostać, coś osiągnąć, coś udowodnić, czegoś uniknąć, itd. Traktujemy nasze życiowe doświadczenia z taką powagą, jakby świat miał się skończyć na zawsze, a przecież w kontekście wieczności całe nasze życie jest ledwie mrugnięciem oka. Wszystkie zewnętrzne osiągnięcia są nietrwałe i przeminą. A mimo to cierpimy, kiedy nie możemy zrealizować tych chwilowych doświadczeń, a potem znowu cierpimy, że one przemijają. I tak w kółko, co życie to samo.

Możemy np. pół życia poświęcić na próbie udowodnienia rodzicom, że nie jesteśmy tacy głupi, za jakich nas mają. Możemy skończyć studia, które nas nie interesują i męczyć się w prestiżowej pracy, która nas nie bawi, tylko po to, aby coś pokazać. Na końcu pewnie i tak usłyszmy, że i tak wyszło nam tylko dlatego, że „głupi ma zawsze szczęście” :D A nawet jeśli zrobimy to wrażenie i będziemy się pławić w samozadowoleniu, to będzie to trwać tylko chwilę. Prędzej czy później umrzemy i do kolejnego życia nie zabierzemy prestiżu ani uznania. Tam za nami pójdą tylko te kompleksy, na których bazowało to całe działanie. Powodzenia więc w całej zabawie od nowa, w kółko i w kółko, aż nie nastąpi zrozumienie, co naprawdę jest w tym ważne.

To jest też powód dla którego niektórzy tak bardzo nie mogą pogodzić się z procesem umierania – to jest nieakceptacja tego, że tracimy wszystkie zabawki ego, które ono mozolnie budowało w danym życiu. Ego tworzy iluzje trwałości czy zaspokojenia, ale to wszystko jest chwilowe. Tylko nasza Boska natura jest wieczna i niezmienna, więc dopiero jej urzeczywistnianie może dać trwałe efekty.

Dla wielu ludzi to nawet bardzo dobrze, że przechodzą proces ponownych narodzin i śmierci. Na przestrzeni jednego wcielenia ego potrafi się tak zabetonować, że gdyby to miało trwać wiecznie, to ja nie wiem ile milionów lat by zajęło wyjście z tego. A tak to co jakiś czas mały resecik i można pewne rzeczy przemyśleć na nowo. I jeszcze raz i jeszcze raz, aż do skutku – aż w końcu nie dotrze, że wybieranie po raz kolejny, tych samych, złych rozwiązań nie jest najlepszym pomysłem.

Dobrze jest zbudować trochę zdrowego dystansu do życia. Skoro nie jesteśmy oświeceni, a nasza świadomość jest niepełna, to można traktować życie jak swojego rodzaju szkolenie, gdzie my się dopiero uczymy siebie, Boga i świata. Możemy więc popełniać błędy, może coś nie wychodzić, możemy czegoś nie osiągać. Spokojnie, jeszcze wszystko przed nami i jeśli coś jest naprawdę ważne, to prędzej czy później tego doświadczymy. Zdążymy się jeszcze nacieszyć absolutnie wszystkim, co realnie wartościowe. Po co się spinać, że czegoś jeszcze nie ma, mimo że upłynęły całe lata życia i nie zanosi się, żeby kolejne lata miały coś zmienić? To i tak jest chwila nawet nie tyle w kontekście wieczności, co czasu jaka nasza dusza już istnieje.

Przestrzegam tylko przed próbami nieprzywiązywania się na siłę. Wielu już próbowało, a to jest czysta głupota i gwałt na własnych uczuciach. Dystans trzeba budować naturalnie, na spokojnie, w zgodzie ze sobą, najlepiej poprzez praktykę medytacyjną i poszerzanie świadomości. Zdecydowanie nie chodzi o tłumienie czy wypieranie czegokolwiek. Czasami na dany moment najzdrowsze będzie pozwolenie sobie nawet na ślepe parcie do czegoś – szczególnie tam, gdzie przez wiele wcieleń było właśnie to tłumienie i nie pozwalanie sobie. Najlepiej jest działać adekwatnie do swoich potrzeb na tu i teraz, ale jednocześnie mając tą szerszą perspektywę wieczności i przemijania, co ułatwia nieco zdrowe zdystansowanie się.

Komentarze są zamknięte.