„Siedzę w ciszy, nic nie robię, przychodzi wiosna i trawa sama rośnie.”

Jest to całkiem ciekawe powiedzenie z filozofii zen, niosące ze sobą sporo subtelnej mądrości.

Tylko jak je interpretować? Cóż, na pewno nie chodzi o budowanie w sobie bierności i nieróbstwa :)

Dla mnie to powiedzenie pięknie oddaje sedno tego, czym w ogóle jest stan medytacji. Medytacyjne „nic nie robienie” to nie jest żaden stan pustki czy otępienia w którym nic się nie dzieje. Chodzi o to, że wyciszamy czy wychodzimy po za wszelkie dążenia, pragnienia, napięcia, przymusy, emocje i wszystko to, co zakłóca stan czystego jestestwa. Uspokajamy cały ten hałas i chaos, przestajemy dążyć, miotać się – po prostu jesteśmy tu i teraz, w pełnej akceptacji rzeczywistości.

W tej ciszy, w tym spokoju i „nic nie robieniu” (czyli braku napięć i przymusów) robi się miejsce na swobodny przepływ i właśnie wtedy „trawa sama rośnie”, czyli samoistnie przychodzą do nas Boskie doświadczenia.

Chodzi o to, aby uwalniać się od sztucznych uwarunkowań naszego życia, przyjmujących formy napięć, przymusów, emocji, itp. na rzecz czystego, niczym nie zakłóconego bycia. I w ramach tego bycia w tu i teraz, czerpiemy z przepływu życia, świadomie, intencjonalnie, ale bez wysiłku i całego tego sztucznego bagażu.

Ważne jest to, aby uwzględnić, że ten stan nie oznacza bierności, bycia chorągiewką na wietrze, która beznamiętnie przyjmuje każdy podmuch wiatru. Nie zatracamy swojej cudownej indywidualności w Boskim przepływie.

Dla niektórych może to być abstrakcyjne, ale bez tych wszystkich przymusów, napięć czy pragnień nadal można siebie i swoje życie kreować, obierać drogę zgodną z własnymi preferencjami, tym na co się ma ochotę, itd. Wyzbycie się ego, nie oznacza bowiem pozbycia się całego „ja”, ale tylko tej sztucznej, nienaturalnie uwarunkowanej części.

Bez ego i jego kaprysów wygląda to po prostu inaczej – we wszystkim jest luz, akceptacja, swoboda, elastyczność. Po prostu robię sobie to, co robię na tu i teraz, bez dramatów, bez przymusów, bez dorabiania do tego jakiejś filozofii. Jestem głodny to jem coś. Mam ochotę namalować obraz, to siadam i maluje. Nie oceniam czy to ma sens, czy dobrze maluje, czy coś tam. Po prostu płynę z nurtem – rodzi się jakaś chęć czy uczucie w sposób naturalny, niewymuszony i zgodny ze mną, a ja natychmiast, bez zbędnego kombinowania i przedłużania – idę za tym i działam. Życie sobie po prostu płynie, a ja zwyczajnie jestem w tym przepływie.

Sednem tego wszystkiego jest świadomość, że nasza Boska natura zawsze wiąże się ze swobodnym przepływem. Nie musimy naszej Boskiej natury z siebie wyciągać, podtrzymywać jej, wkładać wysiłku w jej „obsługę” (docelowo, zanim jednak ją urzeczywistnimy w pełni, potrzebujemy pewnych narzędzi pośrednich np w formie afirmacji). Oznacza to, że po prostu kiedy jesteśmy wolni od ego, to już nie ma w nas niczego co by się spinało, pragnęło czegoś, dążyło – jesteśmy po prostu zanurzeni w naszej Boskiej naturze, która swobodnie płynie w totalnej zgodzie z Boskimi przejawami całego wszechświata.

Inaczej mówiąc – zachowujemy swoje indywidualne ja, które ma własne preferencje i sposób bycia, ale działa ono w 100% w ramach Boskiego przepływu stanowiącego jedność z całym wszechświatem (z tą jego częścią, która przejawia Boskość). I w tym przepływie to nasze „ja” dostaje pod nos wszystko co najlepsze i najkorzystniejsze dla nas i innych, więc o nic nie trzeba się starać czy napinać. Wszystko jest na swoim miejscu, a trawa sama rośnie :)

Post proszę traktować jako inspirację do samodzielnej medytacji, a nie mentalnego rozkminiania bo to są już zbyt abstrakcyjne i subtelne tematy, żeby tylko umysłem próbować je pojąć :)

Komentarze są zamknięte.