Nie zawsze chęć dbania o drugiego człowieka jest oparta na czystych intencjach. Bywa niestety, że niektórzy wchodzą w rolę nadopiekuńczego lub kontrolującego partnera/rodzica/przyjaciela.

Efekty takich działań są często dużo bardziej wyniszczającego niż to się wydaje.

„Ofiarami” takiego traktowania najczęściej są osoby niepewne, zalęknione, o niskiej samoocenie czy nie radzące sobie z czymś. Wtedy pojawia się „wybawca”, który chce zadbać o tą bliską osobę i zaczyna jej pomagać w sposób, który wszystkim szkodzi. A szkodzi z dwóch powodów. Po pierwsze – wybawca nie raz musi rezygnować z siebie i robić coś swoim kosztem, żeby dźwigać drugiego człowieka i jego problemy. Po drugie – w ten sposób utwierdza tą osobę w jej wzorcach i ograniczeniach, pokazuje je „zobacz, nie poradzisz sobie, muszę to zrobić za ciebie, muszę się tobą zająć, beze mnie zginiesz”.

Nie ma oczywiście nic złego w wspieraniu bliskich ludzi i braniu na siebie w pewnej części ich problemów. Musi to jednak być przede wszystkim zgodne z nami, a po drugie – w dłuższej perspektywie czasowej powinno to służyć czemuś. Można pomóc komuś się podźwignąć i ponosić kawałek jego bagaż, ale niech to będzie wykorzystane w taki sposób, aby ta osoba się naprawdę ogarnęła, pomogła sobie i się usamodzielniła.

Ile czasu, przestrzeni i wsparcia komuś chcemy dać – to już jest nasza sprawa, ale warto spojrzeć na to przytomnie, z poziomu własnego serca i zadać sobie pytanie – czy to jest realnie dobre dla mnie i dla tej osoby?

Nadmierne wsparcie i nadopiekuńczość to ten „przyjemniejszy” wariant problemu dla biorcy, często więc nie ma on motywacji, aby z tego wyjść i zazwyczaj to dawca musi coś zrobić, aby uzdrowić ten układ (nie jest to jednak regułą).

Innym wariantem jest wzorzec nadmiernej kontroli i brania na siebie odpowiedzialności za drugą osobę tak, jakby była ona głupim, nieporadnym dzieckiem. Tutaj dawca czuje, że musi zająć się drugą osobą sterując nią i jej życiem, ponieważ uznaje ją za głupią, toksyczną, nieporadną czy coś w podobnym klimacie. Założenie jest w każdym razie jedno – „lepiej będzie, jeśli ja się tym zajmę, ty to zrobisz źle”. Tutaj biorcy, choć często potrafią długo tkwić w takim układzie (wierząc w swoje ograniczenia i czując się bezpieczniej z tym, że ktoś inny bierze odpowiedzialność za życie), to często też zaczynają się dusić i męczyć w tym wszystkim, gdy trwa to zbyt długo.

W tym wariancie to z kolei dawca ma większy problem z odpuszczeniem, ponieważ czuje, że ma bardzo ważne powody, aby właśnie tak to wszystko funkcjonowało. W związkach często bywa tak, że ktoś znajduje sobie celowo kogoś nieporadnego, niewierzącego w siebie, żeby zająć się tą osobą i mieć pewność, że ją uzależni od siebie – żeby nie zostać odrzuconym. Dawca więc panicznie się boi niezależności i siły swojej ofiary i mimo, że deklaruje chęć dbania o nią, na każdym kroku podcina jej skrzydła i ogranicza wszystko, co uznaje za zagrożenie dla siebie samego.

Widzicie – niezależnie od okoliczności, każdy człowiek potrzebuje trochę własnej przestrzeni na życie, na działania, na sukcesy i porażki. Nawet jeśli ta osoba panicznie się boi, to czasami odpuszczenie sobie pewnych aspektów opieki i zajmowania się nią, może przyczynić się do tego, że życie ją zmusi do nieprzyjemnych, ale potrzebnych konfrontacji. Trzymanie kogoś w pięknej, szklanej kuli wypełnionej opieką lub żelaznej klatce pełnej zakazów i nakazów, odbiera drugiemu człowiekowi szansę na życie, na konfrontacje, na przekraczanie własnych ograniczeń.

I choć może to się wydawać niektórym straszne i okrutne – czasami, jeśli kogoś naprawdę kochamy i zależy nam na szczęściu tej osoby, to najlepsze co możemy zrobić, to pozwolić jej na upadek i trochę cierpienia. Z tego samego zresztą powodu też Bóg nam pozwala nam na wybieranie cierpienia i tkwienie w nim, ponieważ sztuczne wyrwanie nas z tego i ograniczanie naszej woli tylko by stłamsiło nasz rozwój i samopoznanie.

Nie możemy bowiem w nieskończoność chronić innych, przed nimi samymi.

Komentarze są zamknięte.