Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni – jest to powiedzenie, które zna praktycznie każdy.

Nasze społeczeństwo jest przesiąknięte tego typu „mądrościami”. O wartości ciężkiej pracy, o tym że cierpienie uszlachetnia i wielu innych wymówkach do tkwienia w niskich wibracjach.

Dzisiaj chciałbym się skupić na temacie uczenia się i wzrastania poprzez cierpienie i ciężkie doświadczenia. Wśród części rozwojowców panuje mit, że jesteśmy tutaj po to, aby uczyć się, że Bóg celowo nas doświadcza (poprzez karmę i jej skutki) w taki sposób, abyśmy byli w stanie zrozumieć nasze błędy i wzrastać do oświecenia.

Nie, nie i jeszcze raz nie :)

Przede wszystkim nie ma żadnego nadrzędnego celu, żadnej misji, żadnego odgórnego sensu. A już na pewno doskonały Bóg sam się nie musi niczego uczyć poprzez nasze doświadczenia (spotkałem się i z takimi teoriami). My po prostu jesteśmy. Tylko tyle i aż tyle. Sami nadajemy sobie celowość i sens naszego istnienia, a nawet nie musimy tego robić. Sporo osób sobie wegetuje w poczuciu bezsensu i bezcelowości czegokolwiek, a Bóg nic z tym nie robi, bo to nasze święte prawo wolnej woli do tego, żeby żyć tak jak chcemy. Mam prawo nadawać swojemu życiu nawet najgłupsze i najbardziej szkodliwe cele.

Czy jesteśmy więc obojętni Bogu? Nie, On cały czas chce dla nas ogromu miłości, bogactwa, szczęścia, itd. ale niczego nam nie narzuca. Z miłością, akceptacją i cierpliwością czeka, aż zmienimy zdanie i zechcemy sięgnąć po to co Boskie. I wtedy daje nam to natychmiast jak tylko zmieni się nasza wola. I nie musimy niczego odpokutowywać, nikt nie musi nas rozgrzeszać, nie musimy doświadczać żadnych kar. Boga nie obchodzi kim jesteś i co zrobiłeś – dla Niego zawsze jesteś ukochanym dzieckiem i On zawsze bezwarunkowo da Ci wszystko co ma dla Ciebie jeśli tylko z twojego serca wypłynie informacja „przyjmuje”.

Sama karma natomiast to nie jest żaden wymyślny system kar i nagród. To jest duchowa fizyka. Akcja powoduje reakcje. Każde działanie powoduje określone konsekwencje. To jest bardzo proste. Im bardziej babramy się w niskich energiach, tym bardziej jesteśmy na nie podatni, tym więcej sobie ich kreujemy w naszym życiu. Im bardziej dostrajamy się do wysokich wibracji, tym bardziej poszerza się nasza świadomość.

I tutaj dochodzimy do sedna sprawy. Cierpienie, pokuta, kara, toksyczne relacje, itp wynalazki niczemu nam nie służą. Jedyne czego się możemy nauczyć poprzez doświadczanie tego, to to że nie warto tego doświadczać :) Zaraz mi ktoś poda przykłady, że on dzięki takim trudnym relacjom czy doświadczeniom tak dużo dowiedział się o sobie, coś tam zrozumiał, itd. Oczywiście nie zaprzeczam takim pozytywnym zmianom. Ja jednak powiem, że to nie dzięki temu cierpieniu i toksycznym relacjom, ale mimo ich doświadczania :)

Ja już z własnego doświadczenia wiem jak działa taka nauka z cierpienia i bólu. Zapał do zmian jest póki boli, ale jak wszystko się uspokoi to motywacja siada, a podświadomość zaczyna delikatnie kombinować w znanych sobie kierunkach. Na dłuższą metę za daleko się tak nie zajdzie.

Dostrajając się do Boga, dostajemy do ręki znacznie przyjemniejsze narzędzia do samoopoznania i wzrastania. Nagle się okazuje, że wcale nie trzeba dostać wielu bolesnych kopów w tyłek, żeby coś zrozumieć. Okazuje się, że głęboka i przepełniająca całe jestestwo miłość do siebie jest 100 razy silniejszą motywacją do pozytywnych zmian, niż najgorszy nawet ból i cierpienie.

Pamiętajcie, aby tą miłość do siebie nieustannie pielęgnować, niech stanie się dla was fundamentem całego życia i rozwoju :)

Komentarze są zamknięte.