Gdy trafiłem na rozwój duchowy i zacząłem regularną pracę nad sobą, która trwa do dziś, miałem zaledwie 19 lat. Byłem młody, niedoświadczony życiowo i mocno pogubiony. Środowisko duchowe, które stało się początkiem mojej drogi, było bardzo mocno nastawione na dość konkretną, praktyczną pracę z podświadomością. To mi się bardzo podobało, ponieważ szukałem realnych możliwości, aby sobie pomóc, a nie kolorowych odlotów, jakich pełno w świecie ezoteryki i szeroko pojętej duchowości. Wiele się tam nauczyłem i poznałem różne metody czy praktyki, które do dziś są ważną częścią mojej pracy.
Jednak nie wszystko, co stamtąd wyciągnąłem było całkowicie dobre.
Specyfika tego środowiska przyciągała ( i kreowała) osoby nakręcone na pęd ku oświeceniu. Przerabiając kolejne dekrety i korzystając z kolejnych zabiegów, wiele osób wpadało w przekonanie, że im szybciej przewalą tą całą robotę, tym szybciej będą mieli to wszystko z głowy i będą mogli się cieszyć idealnym życiem. Choć osoby z większym autorytetem zwracały uwagę na różne pułapki tego typu, sama specyfika tej pracy sprawiała, że duchowiacy i tak między sobą nakręcali się w ciągłym procesie przerabiania/przepracowywania czegoś.
I tak jak niektórym ludziom to pomagało, innym mogło szkodzić, szczególnie tym znerwicowanym, którzy potrzebowali podejść do pracy nad sobą na spokojnie, a trafiali na jakąś gonitwę za oświeceniem. Ja akurat na szczęście sobie to jakoś sam poukładałem na przestrzeni pierwszych lat, ale dziś widzę, że niewiele brakowało, abym sobie zaszkodził. Będąc zdesperowanym, spragnionym miłości i przytłoczonym ilością rzeczy do uzdrowienia brałem na siebie dużo za dużo. A to sprawiało, że wychodziło ze mnie zbyt wiele emocji jednocześnie, gdy jeszcze nie umiałem sobie z nimi odpowiednio dobrze radzić. Było mi wtedy bardzo ciężko, ale czułem, że nie mam wyboru (powrót do rozpaczy i beznadziei nie wchodził w grę), więc się nie poddawałem. Całe szczęście, że coś w mojej głowie zatrybiło i zacząłem zauważać, że muszę po prostu zwolnić i trochę wyluzować. Pozwoliłem sobie na to, a gdy zacząłem zauważać, że robiąc mniej, osiągam więcej i mniejszym wysiłkiem, to już przekonałem się, że jest to słuszna droga. Nie chcę nawet myśleć co by było, gdybym jednak nie zwolnił tempa, biorąc pod uwagę determinację, która nie pozwoliłaby poddać się i zrezygnować z tej całej pracy nad sobą.
Dziś widzę, że w tego typu środowiskach jest sporo nieoczywistej toksyczności, która jest nieoczywista, ponieważ nie wynika z jakiejś złej woli, tylko raczej niezdrowego nakręcenia czy braku szerszej świadomości. Gdy ktoś wchodzi do takiego środowiska i na dzień dobry doświadcza tego, że każda jego niedoskonałość jest komentowana w stylu: „musisz to przepracować/przeafirmować”, „tu masz problem z tym, to pewnie wynika z tego, to sobie na sesji ogarniesz” czy wręcz ludzie doszukują się w każdym twoim słowie czy nawet wyglądzie jakichś wzorców – to osoby o pewnych podatnościach będą wpadać nerwicę duchowej doskonałości. Każda rzecz, która wyjdzie musi zostać zaraz przerobiona, albo przynajmniej zakolejkowana na liście kolejnych rzeczy do przerobienia. A to może męczyć, przytłaczać i deptać naszą samoocenę, gdy czujemy, że ciągle mamy tak wiele do przepracowania.
Wiele osób popada w poczucie winy i gorszości, gdy porównują się do tej grupowej wizji jak powinna wyglądać praca nad sobą i ile powinniśmy mieć przepracowane. Szczególnie, że zawsze znajdą się tacy, którzy nie rozumieją, że duchowe doskonałości to jest coś, co ma przyjść naturalnie jako uwieńczenie naszej pracy nad sobą, a nie coś, co my mamy udawać. Zbyt wiele osób próbuje w duchowości coś osiągnąć poprzez stawanie się na siłę tym, co im się wydaje duchowe. W ten sposób nakręcają „świeżaków”, którzy jeszcze nie wiedzą o co chodzi, że rozwój duchowy polega na wymuszaniu na sobie jakiejś duchowej doskonałości.
Nie, nie i jeszcze raz nie.
Jeśli jesteś obecnie wkurwionym i sfrustrowanym człowiekiem, który ma ochotę coś rozwalić, to nie masz na siłę zgrywać spokojnego. Nie masz gwałcić podświadomości afirmacjami, aby wymusić na sobie spokój. Nie masz czuć się winny, że nie przejawiasz się jak oświecony Budda, który medytuje spokojnie na niezwykle duchowym kwiecie lotosu. Zaakceptuj to, gdzie jesteś teraz i rób to, czego naprawdę potrzebujesz na tu i teraz. Masz być sobą, a nie duchową fantazją. Masz działać w swoim tempie, a nie dostosowywać się do grupy. Masz uwzględniać swoje własne możliwości, ale też i ograniczenia. To, co jest dla innych, niekoniecznie jest dla ciebie na teraz (albo w ogóle). Odnajdź swoją własną drogę i zmierzaj w kierunku siebie samego, nie oglądając się na to, jak wyglądają drogi innych ludzi.
To nie jest konkurs, to nie jest wyścig. Masz przed sobą wieczność i nikt cię nie ocenia. No i choć pewne procesy możesz znacząco przyspieszyć, to jednak nie ominiesz tego, że jest wiele rzeczy, które wymagają czasu – układania się, ugruntowywania, nacieszenia się, odpoczynku, przetrawienia, itp. itd. Prawda jest taka, że raczej żadne z nas nie oświeci się ani w tym, ani pewnie nawet w kolejnym życiu. I to nie szkodzi. Dorastajmy sobie na spokojnie, tak jak dorastają dzieci. Czy 10-latek ma czuć się winny, że jest jeszcze dzieckiem i przejawia się jak dziecko, nie przejawiając dorosłej dojrzałości? Samo to, że mamy pewien wpływ na to, w jakim tempie dorastamy świadomościowo, nie znaczy jeszcze, że mamy gdzieś gnać. Spokojnie – dorastanie i dojrzewanie wymaga czasu, więc warto go sobie dać :)



Komentarze są zamknięte.