Ostatnio trafiłem na wypowiedź znanego, starszego już aktora, który stwierdził że nie boi się śmierci, ale wkurza go to, że niezależnie od tego, co go tam czeka – skończy się to wszystko, co ma teraz. I nie dziwi mnie to, że go to irytuje, bo akurat ta osoba włożyła naprawdę dużo wysiłku w to, aby osiągnąć aż tak duży sukces.
Ten przykład pokazuje, że nie liczy się tylko co osiągniesz, ale przede wszystkim jak to zrobisz. Ten aktor nauczył się, że może mieć naprawdę wiele, ale kosztem wieloletniej harówy, wyrzeczeń i walki z innymi o to, kto będzie lepszy. Nic dziwnego, że podświadomość reaguje mu niechęcią na myśl o utracie tych wszystkich osiągnięć, których nie zabierze ze sobą po śmierci. W końcu cała ta harówka od nowa w kolejnym życiu niekoniecznie brzmi ciekawie i zachęcająco.
Zauważyłem, że niektóre osoby praktykujące rozwój duchowy popełniają podobny błąd. Oni chcą jak najszybciej związek, pieniądze czy sukcesy i chętnie wybiorą najkrótszą, możliwą drogę. A ona niekoniecznie będzie tą najlepszą.
Gdybym się uparł, to już kilka lat temu mógłbym zarabiać nawet więcej niż mam teraz. Może nie byłbym teraz na etapie zbierania pieniędzy na własne mieszkanie, a już je bym miał. Rzecz w tym, że robiłbym coś wbrew sobie, co by mi nie służyło i ugruntowywało by mnie w moich ograniczeniach. Ja jednak postanowiłem być cierpliwy i stwierdziłem, że skoro chcę urzeczywistniać tą swoją Boską naturę, to nie będę tracił czas na robienie czegokolwiek wbrew temu – nawet jeśli oznacza to odsunięcie w czasie realizację pewnych celów.
Chciałbym mieć własne mieszkanie, ale absolutnie nie zamierzam się przemęczać, rezygnować z siebie czy cokolwiek z tych rzeczy, aby ten cel zrealizować. Zapieprzem i rozbuchaną ambicją mógłbym spokojnie osiągnąć więcej korzyści materialnych, większą popularność, itd. Wystarczyłoby zdusić część swoich potrzeb, poprzekraczać jakieś limity wysiłku, może nawet zmusić się do rzeczy, do których jeszcze nie dojrzałem w pełni. Mnie jednak wystarczy, że od czasu do czasu trafiam na wyznania coachy, którzy dopiero co krzyczeli „daję z siebie wszystko”, a później robią „coming out” ze swoim cierpieniem i tym jak już nie dają rady, jak się wypalili zawodowo i przeciążyli.
Osobiście pragnę lekkiego, łatwego, przyjemnego życia. A skoro jest to dla mnie ważnym fundamentem, to nie wyobrażam sobie żeby budować tak istotną sferę życia jak ta zawodowa, na zupełnie innym podejściu!
Tu jest tylko ten problem, że przekonać podświadomość do większych pieniędzy to jedno, ale przekonać ją do tego, że może mieć i lekkość i pieniądze to już trochę większe wyzwanie. Z tego powodu takie podejście trwa dłużej, bo jest po prostu więcej aspektów, które trzeba przepracować, aby to wszystko działało jak trzeba. Według mnie jednak zdecydowanie warto pójść tą drogą, ponieważ jej długość jest kwestią względną. Człowiek który wypracuje sobie otwartość na większe zarobki, ale na zgniłych fundamentach – tylko wydłuża sobie drogę, ponieważ gdy w końcu będzie chciał zadbać o brakujące aspekty – okaże się, że trzeba sporo zburzyć i stawiać od zera. Sam wychodzę z założenia, że wszędzie tam, gdzie nie mamy trudnej sytuacji i noża na gardle – lepiej od razu budować w takim kształcie, w jakim to ma być docelowo.
O szybkie i powierzchowne sukcesy wcale tak nie trudno, ale musimy sobie zadać pytanie – po co one nam właściwie, skoro na dłuższą metę nie dadzą pełnej satysfakcji i wszystko i tak będzie trzeba robić inaczej? Łatwo wpaść w takie pułapki jak w przypadku wspomnianego wcześniej aktora. Z jednej strony fajnie, że osiągnął coś dużego co dało mu radość i satysfakcję, ale z drugiej – niezdrowy fundament sprawił, że teraz musi męczyć się z poczuciem utraty. No i świadomością, że to wszystko nie przyjdzie mu po raz kolejny naturalnie, ale kosztem ogromnego wysiłku, jeśli się w ogóle zdecyduje na powtórkę z rozrywki.
Pracując nad sobą ponad 10 lat, przyznam że w gruncie rzeczy przez większą część czasu skupiałem się na budowaniu fundamentów poszczególnych sfer mojego przejawiania się, a w dużo mniejszym stopniu na konkretnych celach jak pieniądze czy związek. Często przytaczam przykład tego, jak bardzo ważna była dla mnie praca nad związkiem przez te pierwsze 4 lata, nim udało się go stworzyć. Rzecz w tym, że ja wtedy nie siedziałem tylko nad afirmacjami, które by przyciągnęły odpowiednią kobietę, ale przede wszystkim stawiałem te wszystkie brakujące fundamenty – samoocena, relacja ze sobą, stosunek do miłości, kobiet i związków, itp. itd. I też postanowiłem sobie, że nie chcę byle czego, ale tą najlepszą opcję, która będzie najkorzystniejsza pod każdym względem. Po czasie mogę powiedzieć, że zdecydowanie się opłaciło takie podejście :)
Dla niektórych może to być straszne czy ciężkie do zaakceptowania, ale po tych 10 latach dalej stawiam jeszcze wiele różnych brakujących fundamentów w sobie, a dopiero w drugiej kolejności realizuje jakieś tam konkretniejsze cele. Trzeba jednak przyznać, że jest duuuużo stabilniej, przyjemniej i bezpieczniej niż kiedyś, bo to co zbudowałem do tej pory robi dobrą robotę. Tym chętniej więc inwestuje czas w dokładanie kolejnych cegiełek zamiast rozbuchanych i niekoniecznie potrzebnych celów życiowych – te niech realizują się już na tym dobrych, zbudowanych podstawach we właściwym czasie.
Jak już wiele razy wspominałem – cierpliwość jest prawdziwym błogosławieństwem na duchowej ścieżce :)
Komentarze są zamknięte.