Im bardziej poddajemy się podświadomym ciągotom i nawykom, tym większy jest rozdźwięk między tym co świadomie czujemy i chcemy przejawiać, a tym co realnie przejawiamy.

Dla przykładu – załóżmy że świadomie macie bardzo dużo akceptacji dla wad i niedoskonałości innych ludzi. Wiecie, że każdy ma prawo do błędów, że sami nie jesteście idealni, że to naturalne i normalne, że każdy przejawia jakieś tam swoje obciążenia.

Wszystko byłoby super, gdyby nie to że jednocześnie macie w podświadomości wyniesiony z dzieciństwa program wiecznego krytykowania i doczepiania się do wszystkiego (bo sami byliście tak traktowani nieustannie) i siła nawyków sprawia, że mimo całej tej świadomej akceptacji i zdrowego stosunku do tematu – ciągle krytykujecie innych, ciągle się czegoś czepiacie. Potem jest kac moralny, ale i tak dalej to robicie, mimo że kłóci się to z waszymi świadomymi poglądami.

No i oczywiście gdy inni nas postrzegają przez pryzmat tego co przejawiamy i szufladkują nas jako „czepialskich, dopieprzających się do wszystkiego” to czujemy się skrzywdzeni, ponieważ wiemy że to przecież nie jest cała prawda o nas. Że ok, robimy to, ale przecież świadomie czujemy coś całkowicie innego, nie zawsze przecież tacy jesteśmy!

Problem w tym, że inni ludzie nie siedzą nam w głowie, nie śledzą naszych wewnętrznych konfliktów. Oni widzą przede wszystkim to co reprezentujemy sobą na zewnątrz. Nie każdy przecież musi potrafić czy chcieć się przebijać przez ten syf, żeby zobaczyć co jest głębiej.

Nie możemy mieć pretensji do ludzi, że widzą nas przez pryzmat naszych masek, jeśli sami wkładamy tyle energii w ich podtrzymywanie. Nie możemy mieć pretensji że nie widzą naszego wewnętrznego piękna, jeśli z zewnątrz pokazujemy wszystko co najgorsze i odrzucające.

Ja sam całe życie miałem wiele takich masek nastawionych na odrzucanie i zniechęcanie do siebie. Do dziś zresztą nie pozbyłem jeszcze ich wszystkich, bo czuję że pewne bariery między sobą, a innymi ludźmi wciąż buduje. Wiem, że czasami prowokuje do odrzucania, do postrzegania mnie głównie przez pryzmat moich obciążeń, które jeszcze mam.

Przez długi czas pielęgnowałem w sobie poczucie niesprawiedliwości, żalu do ludzi że nie chcą zobaczyć tego co we mnie najlepsze, a skupiają się na moich wadach (tak jak zresztą miałem bardzo intensywnie w domu rodzinnym). W końcu jednak zrozumiałem, że użalanie się nad sobą, to tylko kolejna odrzucająca maska. Zrozumiałem, że robienie z siebie ofiary, bycia „niezrozumianym” wcale mnie do ludzi nie przybliży, a w najlepszym razie co najwyżej przyciągnie mi jakichś misjonarzy litujących się nad ofiarami życiowymi :D

Dziś już wiem, że nie wystarczy pewne rzeczy czuć czy rozumieć, ale trzeba je przede wszystkim przejawiać na zewnątrz. Bo kogo będzie obchodzić, że ja coś czuję czy rozumiem, jeśli robię coś zgoła przeciwnego i rzucam mu jakimś śmieciem energetycznym w twarz? :D

W pracy nad sobą nieraz będą takie okresy czasu, że coś dotarło do naszej świadomości, że znamy właściwe postępowanie i chcemy do tego dążyć, ale jeszcze stare nawyki i obciążenia działają. Miejmy dla siebie dużo wyrozumiałości i cierpliwości, bo nie wszystko idzie uzdrowić z dnia na dzień. Miejmy tez wyrozumiałość dla innych ludzi, którzy niekoniecznie muszą być świadomi tego co się w nas dzieje i którzy po prostu reagują na to, z czym do nich wychodzimy.

Z czasem wszystko się ułoży :)

Komentarze są zamknięte.