Spotkałem się już nie raz z wątpliwościami co do konkretnych technik pracy nad sobą czy ogólnie samego rozwoju duchowego. „Tyle osób pracuje nad sobą, a nikt się coś nie oświeca, a wręcz jest sporo ludzi którzy mimo lat praktyki jakoś sobie w życiu nie radzą” itp. itd.

Korzystając z terapii regresywnych wielu sobie przypomniało, że rozwojem duchowym zajmowało się już przez wiele wcieleń. Były to bardzo różne i różniste praktyki i w większości przypadków dana osoba była przekonana że właśnie to ta droga doprowadzi ją do upragnionego oświecenia/nieba/wyzwolenia/itp.

Jedni zaczynają wątpić i zadawać sobie pytania „a czy na pewno to co robię teraz nie skończy się tak samo jak zawsze?”. I dobrze – kto pyta, nie błądzi :) Inni nie wątpią bo oni wiedzą że już teraz zmądrzeli i teraz w końcu robią te słuszne praktyki. Zapewne jeszcze niejedno wcielenie przed nimi, z podobnymi wnioskami i nowymi praktykami :)

No dobrze, a skąd w ogóle taki karmiczny młyn?

Tak sobie myślę że jedną z głównych przyczyn tego pomieszania są wszelkiego rodzaju misjonarze próbujący nawracać, pomagać i oświecać na siłę. Przekonani o słuszności swoich działań z dumą pompują swoje ego za każdym razem, gdy namówią (w wersji delikatnej) lub zmuszą (w wersji mniej delikatnej) kogoś do pracy nad sobą, do obrania konkretnej ścieżki duchowej.

Misjonarzem nie jest tylko ksiądz na mównicy grzmiący o gniewie Boga czy nauczyciel duchowy wpychający się na siłę ze swoimi naukami. To może być nawet Twój partner, który 3 razy w tygodniu przypomina ci że przecież miałaś afirmacje do napisania. To może być matka, która nazywa cię grzesznikiem i co niedzielę przypomina o mszy w kościele.

Na przestrzeni wieków niesamowity ogrom ludzi został pokodowany na wiele sposobów przez misjonarzy. Pokodowano nam lęki przez Bogiem, poczucie winy, przymusy czynienia „dobra”, konieczność prowadzenia innych istot do oświecenia i wiele innych.

To wszystko miało nam pomóc. Rzekomo.

A jak to wygląda naprawdę? W rzeczywistości mnóstwo istot, które chciało się tutaj „zabawić” – poćpać sobie, skosztować nieprzytomnego seksu, powyniszczać się i pocierpieć sobie nie miało okazji wyszumieć się do końca. Nie mieli okazji się zmęczyć tym wszystkim i zauważyć jak niewiele jest to warte w porównaniu z Miłością.

Nie mieli tej okazji, ponieważ w sam środek zabawy wtranżalali się misjonarze, którzy tak bardzo chcieli ratować te biedne, skrzywdzone istotki. Oni nie widzieli tych karmicznych gier, które się tu działy. Nie byli świadomi, że te ofiary chcą to wszystko odtwarzać. Nie widzieli również tego, że pomagając na siłę sami wchodzili w te ich gierki.

W rzeczywistości dostarczyli ofiarom nową zabawkę, nowe pole do popisu dla ich popieprzonych wzorców.

I ci zamiast wyszaleć się do końca i SAMODZIELNIE zrozumieć, że lepiej wybrać coś innego – dostali mocne i konkretne kodowania (misjonarstwo wymaga sporo zawziętości) przesłaniające im Boga :( Takie odcięcie od Boga to mało kto jest w stanie zafundować jak właśnie misjonarze.

Tu się zrodziły dwa poważne problemy. Po pierwsze nastąpił w umyśle złudny podział, że to co ja chce to jest to złe, a iluzje na temat Boga i duchowości które mi wkodowano to jest to dobre. Po drugie jako iż nie nastąpiła naturalna, wewnętrzna gotowość do zmian – wszystko jest sztuczne i wymuszone.

W efekcie doszło u wielu osób do ogromnego rozdarcia i wręcz rozbicia osobowości, gdzie karmiczna spirala pcha nas najpierw w patologiczny rozwój oparty na wypieraniu swoich prawdziwych potrzeb, a później gdy mamy dość – staczamy się i pozwalamy by puściły całkowicie hamulce. To też męczy w pewnym momencie i wracamy do naszego „rozwoju”. I tak w kółko przez tysiące lat.

Przestrzegam Was przed zbyt przedwczesnym uznaniem, że w tym życiu w końcu robicie rozwój jak trzeba i się już wyrwaliście z tego koła. Ile razy już tak myśleliście na przestrzeni ostatnich setek lat?

Niestety bardzo dużo rozwojowiczów pracuje nad sobą z powodu właśnie takich misjonarskich kodowań. Dawno temu ktoś chciał im pomóc, a teraz po setkach, tysiącach lat bezmyślnie go odtwarzają, tak w głębi duszy nie wiedząc po co to wszystko. Świadomie oczywiście wiedzą po co to robią, ale to są tylko wymówki i przykrywki dla prawdziwych motywów, które często ulegają spaczeniu przez ten cały czas i nie sposób opisać wszystkich możliwości, bo kreatywność w tym zakresie jest dość duża.

Rozwój oparty na takich fundamentach polega na tym, że najczęściej robimy to co jest konieczne aby wyciszyć zakodowane przymusy. Częstym przykładem jest kodowanie oparte na poczuciu winy. Jeśli ono jest motorem napędowym naszego rozwoju, to wtedy nie jesteśmy skupieni na tym, aby prawdziwie się rozwijać, ale na tym aby uciszać to męczące poczucie winy. Do tego może wystarczyć np. odklepywanie bzdurnych praktyk byleby mieć poczucie że się coś robi (tu oczywiście wmawiamy sobie, że to co robimy ma sens).

W międzyczasie oczywiście przebija się pragnienie tego, co zostało stłumione i na co zakodowano nam zakazy. Od czasu do czasu poddajemy się pożądaniu (stłumione pragnienia nakręcają właśnie pożądanie), a to oczywiście nakręca wkodowane poczucie winy i zbliża nas do praktyki. Tu po raz kolejny sobie obiecujemy poprawę i oddajemy się z jeszcze większym zapałem pracy nad sobą.

To jest tak sprytnie nakręcony mechanizm, że obojętnie w którą stronę nie pójdziemy to cała reszta się nakręca jeszcze mocniej i w rzeczywistości musimy sprytnie balansować między skrajnościami żeby nie zwariować. Stąd też takie skrajne wcielenia i skoki bok, żeby jedną skrajność zrównoważyć drugą.

A rozwiązaniem jest po prostu wyjście poza tą spiralę i kompletna zmiana nastawienia do siebie.

Jeśli identyfikujecie się z tym co opisałem powyżej to mam dla Was radę. Rzućcie to wszystko w cholerę. Pokażcie środkowy palec wewnętrznym przymusom. Przestańcie się zastanawiać nad dobrem innych ludzi. Zdystansujcie się od tego wszystkiego i pozwólcie sobie na trochę ciszy, luzu i spokoju.

Dajcie sobie czas na pobycie ze sobą. Wsłuchajcie się w swoje wnętrze. Odkrywajcie czego naprawdę chcecie. Być może rozwój duchowy nie jest jedną z tych rzeczy. Pozwólcie sobie porobić to na co naprawdę macie ochotę. Możecie się nawet stoczyć, proszę bardzo. Pamiętajcie jednak, że wszystko ma swoje konsekwencje i każda akcja powoduje reakcje.

O, to już lepsze podejście, prawda? Sprawdzanie czy coś mi się opłaca, czy mam na to ochotę, czy jestem w stanie wziąć za to odpowiedzialność. Nie tam żadne zakodowane przymusy, nakazy i zakazy.

I kto wie, może jak sobie poszalejecie przez chwilę, poczujecie na własnej skórze konsekwencje – to wtedy SAMI Z SIEBIE podejmiecie decyzje, że chcecie czegoś innego. Może nawet nie będzie trzeba się sparzyć. Może wystarczy samo poczucie wolności, poczucie że mogę robić co chcę i sam decyduje o tym co jest dla mnie, a co nie.

A gdy już przejdziecie tą drogę, nastąpi prędzej czy później taki moment, że Waszą główną intencją stanie się szczera chęć pokochania siebie w pełni. I wtedy to zacznie się funkcjonowanie z zupełnie innego poziomu :)