Mam ostatnio dużo przemyśleń odnośnie stabilności.

Pragniemy stabilności tak bardzo, że trzymamy się pracy który nas już nie rozwija i nudzi, ale która daje przewidywalną i stabilną przyszłość. Tkwimy w związku gdzie uczucia wygasły, ale mamy już utarty i ugruntowany schemat funkcjonowania. Godzimy na 30-letni kredyt i życie w małej klitce, w zamian za poczucie że nikt nas nie wyrzuci z tego domu.

Stabilność staje się celem nadrzędnym, tak ważnym że godzimy się na ograniczenia i negatywne konsekwencje, byleby tej stabilności zaznać jak najwięcej. Próbujemy jak najmocniej zakopać się we własnym, stabilnym świecie i nieustannie walczymy ze zmianami. Narzekamy na pracę czy związek, a jak je tracimy to zamiast się ucieszyć i zapytać Boga, co ma dla nas lepszego w miejsce tego co odeszło – panikujemy! Jakby się wielki dramat wydarzył. Panicznie dążymy do stworzenia kolejnego związku, do uzyskania kolejnej, stabilnej posadki. I tak aż do śmierci, gdzie wysiłek z całego naszego życia rozsypuje się w proch, a my rodząc się na nowo, możemy zacząć naszą gonitwę od samego początku.

Nie ma to sensu, prawda? A i tak to robimy.

To wszystko jest wynikiem lęków, lęków przed zmianą, lęków przed przepływem życia. Gdy dopuszczamy do głosu nasze lęki i oddajemy im kontrolę, żaden sens nie ma znaczenia. Liczy się tylko takie działanie, które zapcha tą lękową dziurę.

Pół biedy, gdy po zażegnaniu kryzysu i uspokojeniu się, bierzemy się za siebie żeby to przekroczyć. Często jednak gdy sytuacja jest już „stabilna i bezpieczna” siada motywacja, bo przecież jest dobrze i spokojnie. No przynajmniej do kolejnego kryzysu :)

Nie uważam oczywiście stabilności jako coś złego. Oparta na zdrowych intencjach jest z pewnością czymś miłym i przyjemnym.

Osoby które całe swoje życie doświadczały silnych lęków i braku stabilności (np. rodzic alkoholik czy inny psychopata) według mnie powinny wręcz na początku kłaść duży nacisk na uzyskanie w swoim życiu tej stabilności. Niech ją osiągną, doświadczą, ugruntują się w niej i poczują że mogą tak żyć. Dopiero później zgodnie z własnymi odczuciami warto pójść dalej.

A co jest dalej?

Im bardziej dostrajamy się do Boga i im bardziej działamy z Boskiego poziomu – tym bardziej siłą rzeczy otwieramy się na przepływ życia. I wtedy dochodzi do przedefiniowania czym jest prawdziwa stabilność.

Boska energia jest energią nieustannego przepływu i zmian. Ona nie zna zastoju i stagnacji. Cały wszechświat nieustannie płynie, więc jak i my mielibyśmy nie ulegać tym przepływom?

Ludzie przychodzą i odchodzą, firmy upadają i powstają nowe, umierasz i rodzisz się na nowo, tu ktoś coś zrobił, tam się coś zawaliło, tu coś wyrosło, tam się coś wydarzyło. Rozejrzyj się. Wokół ciebie cały czas coś zmienia. Jedne rzeczy zmieniają się szybciej, inne wolniej, ale wszystko ulega przemianom. Nie uciekniesz od tego, jesteś częścią tego wszystkiego i sam też ulegasz przemianom czy chcesz tego czy nie (choćby Twoje ciało, zobacz ile się zmieniło od twojego przyjścia na świat).

I odpowiedz sobie szczerze – serio chcesz budować coś trwałego w takich warunkach? To jak budowanie domków z piasku tuż przy brzegu, gdzie waszą prace regularnie podmywają kolejne fale.
Trzeba się nauczyć akceptacji dla zmian. Nie walczyć z nimi, bo to powoduje tylko niepotrzebny ból i cierpienie.

Gdy jesteśmy pogodzeni z nieustannym przepływem – nie straszne nam rozstania, utrata pracy czy całego dobytku. Gdy naprawdę przestajemy walczyć z przepływem życia, gdy z pełną akceptacją zanurzamy się w nim – to nie ma takiej opcji, żeby coś odeszło i zostawiło nas z niczym. Spotkają nas od razu kolejne i kolejne doświadczenia, a każde będzie cudowniejsze i wyżej nas wznoszące niż poprzednie.

Ego może się buntować i krzyczeć, bo ma swoje własne wizje na życie. Po sobie zauważyłem, że im mniej planuje długoterminowo, im mniej mam dążeń i oczekiwań co do przyszłości – tym więcej luzu i przestrzeni czuję, tym bardziej zajmuje się tu i teraz, tym przyjemniej i rozkoszniej mi się żyje.

Teraz dostrzegam głęboki sens takiego funkcjonowania. Nie muszę mieć ambitnych planów na przyszłość, chociaż oczywiście mogę, ale to na luzie i nastawieniem że w każdej chwili mogę to porzucić na rzecz czegoś lepszego. Nie muszę się martwić tym, że coś tam się akurat wydarzyło, że istnieje jakieś ryzyko że będę miał gorzej w życiu. Dzisiaj jest tak, jutro może być kompletnie inaczej. W każdej chwili może się wydarzyć coś co wywali całe moje życie do góry nogami, a wszystkie moje dotychczasowe sprawy stracą na znaczeniu.

Nie ma sensu żyć przyszłością, nie ma sensu tkwić w przeszłości. Tu i teraz jest życie, tu i teraz jest ten cudowny przepływ z którego można dowolnie korzystać. Po co więc mi planowanie przyszłości, skoro tu i teraz mogę dostrajać się do przepływu życia i po prostu zobaczę gdzie mnie ta fala poniesie.

Dostrajając się do Boga, otwieramy się na prawdziwą stabilność. Nie taką w której wiemy co się będzie działo, ale taką w której nieustannie czujemy bezpieczeństwo, spokój, radość, spełnienie, miłość, szczęście, moc i całą gamę Boskich cech urzeczywistnienia. Czy to nie o to przecież chodziło, żeby się tak czuć? Czy to nie jest ważniejsze, niż osiąganie konkretnych rezultatów które sobie w swojej głowie wymyśliliśmy?

Po co mam kombinować i się wysilać, skoro wszechświat ma dla mnie wystarczająco dużo atrakcji i to takich, których sam bym w życiu nie wymyślił? :) Po co mam sobie sam życie wymyślać, skoro mogę robić to we współpracy z ogromem kreatywności całego wszechświata? To jest dopiero ciekawe i fascynujące życie, a nie jakieś tam sztywne plany na siebie. Żadne tam robienie kariery, żadne tam dążenie do oświecenia. Po prostu dostrajacie się do Boga i dajcie się ponieść fali Życia. Bóg jeden wie, gdzie was to poniesie, ale na pewno będzie warto :)

Zmiany są cudowne, zmiany są fundamentem życia :)