Codziennie gonimy gdzieś, za czymś. Analizujemy przyszłość, próbując ją przewidywać, planować – generalnie dążymy do kontroli, która ma zagwarantować stabilność i bezpieczeństwo. Do tego dochodzi jeszcze przeszłość, którą można rozdrapywać w nieskończoność, która potrafi tak bardzo ciążyć i nie pozwalać pójść na przód.

Bardzo łatwo w tym wszystkim zapominać o teraźniejszości. Niby jest to takie oczywiste, że moc zmian tkwi w chwili obecnej. Tyle szkół duchowych naucza o koncentracji na tu i teraz. A mimo to bardzo łatwo zatracamy to. Przeszłość potrafi się wydawać taka ważna – to co nas spotkało kiedyś, to co nam ktoś zrobił – można to przeżywać i analizować wielokrotnie tracąc cenne chwile w teraz. To samo tyczy się przyszłości – gdy boimy się o to jaka ona będzie, co nas spotka – mamy potrzebę myślenia, analizowania czy planowania, co zabiera kolejne cenne chwile. I gdy to tak podsumować, często okazuje się że częściej tkwimy w przeszłości i przyszłości, niż w teraźniejszości.

A przeszłości już nie ma. Trzymanie się jej to nadawanie mocy czemuś, co samo z siebie tej mocy już nie ma, to podtrzymywanie tego co istnieje tylko dlatego, że się tego trzymamy. Przeszłość nie ma realnej mocy, ma tylko tyle, ile sami jej damy. Doświadczamy jej wciąż tylko dlatego że dajemy jej zbędną uwagę i koncentrację, która nie służy uzdrowieniu.

Z przyszłością jest jeszcze ciekawiej. Ona też realnie nie istnieje i co najlepsze – wcale nie musi zaistnieć, a przynajmniej nie w takiej formie jaką przewidujemy, nawet jeśli robimy to przy użyciu prekognicji czy innego jasnowidzenia. Myślenie o przyszłości powinno się ograniczać do stawiania sobie pewnych celów, swobodnego planowania (z miejscem na zmiany!) i tego typu działań. Analizowanie szczegółowo wszelkich możliwych scenariuszy i możliwości z reguły mija się z celem – często i tak jeden czynnik potrafi sprawić, że wszystko toczy się w zupełnie innym kierunku i całe myślenie można sobie o kant tyłka rozbić.

No dobrze. Daliśmy sobie odetchnąć w kwestii przeszłości i przyszłości. I co teraz? Ktoś powie, że przecież teraz przecież jest tak beznadziejnie. Tyyyyyle obciążeń z przeszłości ma do przerobienia, tyyyyyle celów jeszcze do osiągnięcia. Jak tu się koncentrować na chwili obecnej, skoro chwila obecna jest tak bardzo beznadziejna, że chciałoby się od niej tak bardzo daleko uciec? No niby wszędzie pisze, że trzeba zaakceptować to co jest teraz, zacząć być zadowolonym z tego co się już ma, ale kurczę – jak to zrobić skoro jest tak bardzo źle i nie ma z czego być zadowolonym?

Ktoś powie, że on przecież ma niską samoocenę, brakuje mu fajnych relacji z ludźmi, nie cierpi swojej pracy, itp. itd. On może zadowolony, ale jak dostanie chociaż to i tamto. No albo chociaż już to jedno coś, no bez tego to on sobie nie wyobraża w ogóle bycia zadowolonym.

To jest chore.

W wiecznej gonitwie za czymś zapędziliśmy się tak bardzo, że nie dostrzegamy prawdziwego ogromu cudów, które spotykamy na co dzień. I ja tu już nawet nie mówię o prostych i oczywistych przyjemnościach jak kontakt z naturą, przyjemność z dotyku pełnego czułości czy głębokiego, spokojnego oddechu. Mam na myśli przede wszystkim życie, nasze cudowne, złożone i bogate życie.

Czy to nie jest cudowne móc się przejawiać na tak wielu płaszczyznach jednocześnie? Mam ciało materialne, które potrafi czerpać mnóstwo przyjemności z dotyku ukochanej osoby, ciepełka słońca czy spożywania smacznego jedzonka. Mogę przy jego pomocy robić nieskończenie wiele rzeczy związanych z samym ciałem jak i ogólnym działaniem w tym ogromnym, złożonym świecie oferującym tyle możliwości. Mam także ciało mentalne, które pozwala mi myśleć i tworzyć różne ciekawe koncepty, realizować idee i pomysły. Mam możliwość odczuwania wyższych uczuć, emocji jeśli najdzie mnie taka ochota i wiele innych. Mogę się przejawiać na nieskończenie wiele sposobów. Mogę osiągać niewyobrażalne pokłady szczęścia, miłości i spełnienia. Mogę też upaść na totalne dno i cierpieć katusze. Mogę niemal wszystko.

I czy teraz mając tak wiele możliwości wyboru, czy jest sens wybierać użalanie się nad sobą i wieczne niezadowolenie z tego co jest? Cóż, jak ktoś lubi to oczywiście może ze wszystkich możliwości wybrać właśnie tą. Możemy tak wiele, że mamy prawo i możliwości nawet totalnie marnować swój potencjał, nikt nam tego nie zabroni.

Wracając do niekończącej się gonitwy za jakimiś celami – czym ona tak naprawdę jest? Na pierwszy rzut oka wydaje się gonieniem za szczęściem, za tym co ma dać nam spełnienie. Jeśli ktoś goni za pieniędzmi, karierą, związkami – łatwo powiedzieć, że ta osoba szuka szczęścia na zewnątrz i coś jest nie tak. A co jeśli ta osoba goni za celami które brzmią bardziej górnolotnie, czyli za zmianą siebie, swojej karmy, itp.? Wtedy mało kto zwróci uwagę na to, że coś jest nie tak. Wtedy może się wydawać że wszystko jest w porządku, bo przecież ktoś tak bardzo dąży do tego, żeby się zmienić i nad sobą pracować. Wtedy szczęście i spełnienie wydają się być na wyciągnięcie ręki – pracuje się z kolejnymi tematami, pisze kolejne afirmacje i są postępy, ale to szczęście wciąż wydaje się takie niepełne i wciąż uzależnione od realizacji celów do których nam brakuje więcej lub mniej czasu.

Łatwo bowiem zapomnieć, że powinno się wzbudzać w sobie wyższe uczucia miłości, szczęścia, spełnienia, itd. już w trakcie procesu, a nie dopiero na jego końcu. Że powinno się to robić nawet w trakcie porażek i braku efektów naszej pracy. Powiedziałbym że wręcz przede wszystkim wtedy powinno się koncentrować na tych uczuciach. To potrafi być trudne, szczególnie jak wszystko się wali, ale nawet wtedy można wykrzesać w sobie nieco optymizmu i cieszyć się chociaż z tego, że nawet jak teraz nie wychodzi, to kiedyś przecież wyjdzie. No bo jeśli jesteśmy w swojej pracy nad sobą szczerzy w stosunku do siebie, to sukces zawsze jest tylko kwestią czasu.

A dlaczego nie potrafimy często tego zrobić? Dlaczego nie potrafimy wzbudzić w sobie miłości, gdy nas ktoś nie kocha, dlaczego nie potrafimy się cieszyć, gdy tracimy pracę? Właśnie z powodu tej gonitwy, która nie jest gonitwą, a ucieczką. Może się wydawać się biegniemy gdzieś na zewnątrz, szukając tego co da nam szczęście, ale tak naprawdę uciekamy z wnętrza nas samych. Przyznanie się do ucieczki od siebie nie jest łatwe, a wręcz nie przyznawanie się do tego jest jednym z elementów tej ucieczki. Dlatego łatwiej nam to nazwać gonieniem za czymś, łatwiej nam się pogodzić z tym, że szukamy szczęścia na zewnątrz, niż z tym że tak bardzo boimy się samych siebie.

Nie byłoby potrzeby szukania na zewnątrz, gdybyśmy potrafili czerpać z własnego wnętrza. I tutaj właśnie tkwi cały sekret nauczenia się jak żyć chwilą obecną.

Niektórzy podczas świadomej koncentracji na teraz ograniczają kontakt ze sobą do minimum i bardziej koncentrują się na tym, co się dzieje wokół. Lub też na innych doznaniach. Na wielu rzeczach można się koncentrować będąc w teraz i właśnie tutaj tkwi pułapka, ponieważ można to robić unikając niewygodnych obszarów samego siebie i nawet nie zwracać na to większej uwagi. Podejrzewam że w ten sposób funkcjonuje wielu mistrzów duchowych, tak bardzo skoncentrowanych na teraz, a jednak tak bardzo odciętych od pewnych części siebie.

Właśnie dlatego sama praktyka uważności to za mało, szczególnie jak się nie chce osiągać pewnych rzeczy w żółwim tempie. Potrzebny jest żywy, głęboki kontakt ze sobą. A żeby to osiągnąć, z początku trzeba ten kontakt wymusić. Podświadomość będzie broniła jak dzika, bunt może być ogromny, a emocje przytłaczające, w zależności od tego w jakie obszary naszej psychiki będziemy próbowali się zgłębić.

I dobrze. Niech walczy, niech się szarpie, niech krzyczy i tupie nóżkami. Pozwólcie jej na to, poczujcie w sobie te emocje, wypuście je w końcu na wolność. Nie bójcie się ich, to są tylko emocje. Dajcie upust temu wszystkiemu, to jest potrzebne w pierwszej chwili, jeśli się pojawia. Jednocześnie wcielajcie się w obserwatora i oglądajcie sobie te emocje – starajcie się identyfikować je i ich pochodzenie (to może wymagać nieco doświadczenia w pracy z emocjami i/lub praktyki medytacyjnej). I tu teraz przychodzi najważniejsze – wasz stosunek do tego co wychodzi z was. Możecie się nienawidzić za to, odrzucać i wkurzać. Możecie jednak przestać byś dla siebie tacy, jacy byli dla was wasi rodzice i inni ludzie. Możecie po prostu pokochać siebie z tym bagażem i w pełni akceptować to co jest. To nie ma znaczenia co się dzieje tam w środku – każdy chce być kochany i akceptowany.

Sposobów na pogłębianie kontaktu ze sobą jest mnóstwo, tak naprawdę nie ma to znaczenia jak to się robi – mówienie do lustra czy wyobrażanie sobie jak przytula się skrzywdzoną część siebie, są tak samo dobre. Jedyne co jest ważne to to, aby w trakcie szczerze dawać sobie miłość, ciepło, czułość, akceptacje i zrozumienie.

To nie jest problem, żeby to zrobić. Jasne, zawsze można mieć milion wymówek, że się nie jest gotowym, że to za trudne, że się nie potrafi czy się nie nadaje do tego. Bądźcie już na tyle szczerzy wobec siebie, żeby chociaż przyznać, że po prostu nie macie zamiaru sobie tego dać. Że czujecie do siebie zbyt dużą niechęć, wstręt czy inne negatywne odczucia. To zawsze będzie jakiś krok do przodu zbliżający do uzdrowienia. Potem może nawet przyjdzie refleksja i uświadomienie jak bardzo nie opłaca się podtrzymywać w sobie takie uczucia. No bo po co męczyć się ze samym sobą? Jesteśmy przecież skazani na samych siebie. A więc czy nie warto już chociażby ze względów czysto praktycznych zadbać o dobre relacje z samym sobą?

Wyobraźcie sobie, że idąc ulicą widzicie osobę, która trzaska się pięściami po własnej twarzy. Po chwili takiej walki, wpada w jeszcze większą agresję, wściekła za to co sobie zrobiła i zaczyna się okładać po swoim brzuchu w ramach zemsty. Pada na ziemię z bólu, ale ma jeszcze resztki sił, które pozwalają jej odpowiednio zareagować – z wytrzeszczonymi z wściekłości oczami wgryza się we własne ramię, żeby powstrzymać tę rękę od walenia po brzuchu. W końcu zadowolona idzie dalej (ręka wciąż trzymana w zębach) – efekt został osiągnięty, bo już nie obrywa ani po twarzy, ani w brzuch, choć wciąż musi pewne rzeczy trzymać pod kontrolą (czy raczej w zębach).

Można się roześmiać, że to jakiś totalny czubek. A przecież na poziomie emocji robi to sobie prawie cala ludzkość. Świat jest pełen takich czubków! Zamiast dać sobie miłość i akceptacje – walczymy ze sobą, szarpiemy się i nienawidzimy jeszcze bardziej. A jaki jest sens nienawidzić się za coś, co się zrobiło? Jaki jest sens walić się w brzuch za to, że wcześniej dało się sobie w twarz? Nie jesteśmy doskonali i popełniamy błędy, czasami nawet zrobimy coś niekorzystnego z pełną premedytacją. No i co z tego? Mamy przecież do tego prawo. Jaki jest sens popełniać kolejny błąd, jakim jest nieakceptacja, niechęć czy nienawiść do siebie za to co się zrobiło czy to jakim się jest?

Dlatego nie starajcie się pokochać siebie dlatego, że tak piszą duchowe poradniki i tak ogólnie „powinno się robić”. Róbcie to dlatego, że się cholernie opłaca i kompletnie nie ma sensu tkwić w przeciwnym biegunie. Uświadomienie sobie po co macie ten kontakt ze sobą nawiązać i po co macie sobie dawać te wszystkie cudne uczucia daje wiele motywacji. To nie będzie działać, jeśli będziecie chcieli się pokochać na zasadzie, że tak trzeba żeby coś tam osiągnąć, co was interesuje. Trzeba poczuć o co chodzi w tym wszystkim i czemu to ma służyć, czemu warto to robić i czemu się nie opłaca wybierać czego innego.

Pokochanie siebie to jeden z tych tematów, który jest tak bardzo powtarzany na każdym kroku, a przez to tak bardzo oczywisty, że wydaje się tutaj wszystko jasne i wiele osób się nad tym głębiej nie zastanawia, tylko po prostu to robi, a przynajmniej próbuje robić. A jeśli nie wychodzi albo efekty są mało satysfakcjonujące to warto przyjrzeć się swoim motywacjom i swojemu zrozumieniu tematu. Dla opornych skuteczna na pewno będzie prosta kontemplacja miłości na duchowym sercu.

Podsumowując te wszystkie wywody – warto zacząć od przemyślenia własnych motywacji i zrozumienia rzeczy niby oczywistych, a potem w razie potrzeby je sobie poukładać. Gdy tutaj już wszystko będzie w porządku – można się wziąć za proces pokochania siebie, którego skuteczność można badać nie tylko przez to jak się czujemy ze sobą (poczuć się dobrze można stosunkowo łatwo, ale w ograniczonych warunkach), ale także przez to na ile otwieramy się na stłumione wcześniej fragmenty siebie. A im bardziej otwieramy się na siebie, tym mniej uciekamy i tym mniej gonimy za tym, co ma rzekomo dać nam szczęście. I wtedy robi się cicho, spokojnie i błogo.