Nazwa mojej strony, czyli „Boski Spokój” nie jest efektem wyboru przypadkowego określenia, które kojarzyłoby się z rozwojem duchowym, a stoi za tym nieco głębszy zamysł.
Jako dziecko narcyza-tyrana wychowywałem się w stanie permanentnego napięcia, stresu, lęku i ciągłej walki o przetrwanie. Tego było tak dużo, że bardzo szybko stało się to moją „normalnością”, nieodłączną częścią całej mojej egzystencji. Liczne mechanizmy ucieczkowe i niezdrowe formy rozładowywania napięć pomagały przetrwać i przyzwyczaić się do przebywania w takich stanach, ale nigdy nie da się całkowicie oswoić z tak skrajnymi emocjami. To trochę tak jakby nosić bardzo ciężki, drapiący i za ciasny kostium. Jasne, z czasem ciało się częściowo znieczuli, ale ból, swędzenie, otarcia, nacisk na płuca, który ogranicza oddech – te wszystkie niewygody będą o sobie regularnie przypominać. Szczególnie w czasach kryzysu, kiedy ciało będzie wołało: „mam już dość, dłużej tego nie wytrzymam”.
Nieuzdrowiona trauma niestety sprawia, że nawet gdy zniknie przyczyna naszego cierpienia, sam kostium wciąż zostaje, ponieważ ściągnięcie go nie jest takie proste, gdy noszenie go wydrenowało nas z sił i tak bardzo krępuje nasze ruchy. Szczególnie, że sam proces ściągania wiąże się z bolesnym odrywaniem materiału od niewyleczonych ran, które muszą otworzyć się na nowo, aby móc się prawidłowo zagoić. To sprawia, że cały proces wymaga przygotowań i podchodzenia do niego etapami (z przerwami na regeneracje i budowaniem zasobów na kolejny etap), ponieważ nie bylibyśmy w stanie podołać temu wszystkiemu za jednym zamachem.
Gdy zaczynałem pracę nad sobą i uczyłem się medytować, z czasem zacząłem doświadczać po raz pierwszy w życiu cudownego uczucia bardzo głębokiego spokoju. Ten stan był całkowitym przeciwieństwem tego, co znałem z codziennego doświadczania swojego życia. To była całkowita wolność od tego okropnego kostiumu – czułem się wolny, swobodny, bezpieczny, mogłem oddychać pełną piersią i doświadczać błogiej szczęśliwości.
Nie da się opisać słowami, jakie uczucia towarzyszą nam, gdy po tym, jak całe życie spędziliśmy w ciasnym więzieniu (rodząc się w nim, wychowując i nie znając innej rzeczywistości), nagle doświadczamy bezkresnej wolności. Nawet teraz, po tylu latach, samo wspomnienie tego sprawia, że pojawiają się łzy wzruszenia :)
Dla mnie doświadczanie Boskiego Spokoju nie jest więc tylko doświadczaniem jednego z wielu aspektów cudownej Boskości. Dla mnie jest to najważniejsze uczucie zaraz obok Miłości, jest to wolność od stanu, który autentycznie złamał mnie jako człowieka. Mój za ciasny kostium sprawił, że w dorosłość wchodziłem jako zalękniona, znerwicowana, sfrustrowana i kipiąca złością osoba z depresją i ledwo tlącą się wolą życia. Miałem ledwie 19 lat, a już byłem dymiącym wrakiem.
Rozwój duchowy, a szczególnie praktyka medytacji i praca ze swoimi emocjami, dały mi szansę na nowe życie. Wyciągnęły mnie z pułapki bez wyjścia, wprowadzając na drogę, która co prawda też nie była usłana różami, ale przynajmniej wprowadzała uczciwą grę z jasnymi zasadami i sprawiedliwą szansą na wygraną. A to była tak miła odmiana po zasadach panujących w domu rodzinnym, gdzie z założenia się przegrywało bez względu na swoje działania.
Być może właśnie dlatego ilość pracy jaka była potrzebna, aby się wygrzebać ze swoich traum, nigdy mnie nie przytłoczyła (choć oczywiście bywały momenty, gdy mnie to frustrowało). 10-20-50 lat? Nieważne. Niezależnie od tego, ile by nie miało mi to zająć, tutaj w końcu miałem perspektywę na sukcesy, co jest OGROMNĄ różnicą, gdy wcześniej po prostu odbierano mi jakiekolwiek prawo do wygranej.
Wracając jednak do cudownego uczucia spokoju :)
Otwierając się na ten stan i pogłębiając go już 16 lat (jak ten czas leci!), wciąż odkrywam jego nowe aspekty, przy okazji sukcesywnie usuwając kolejne fragmenty traum i naleciałości zbudowanych wokół nich.
Ostatnimi czasy badam jak głęboko sięgają u mnie wzorce przyzwyczajenia do życia w ciągłym napięciu oraz walce i wychodzi na to, że chyba do samego dna :D To trochę tak jakbym przez te wszystkie lata znacznie poluzował swój kostium i ściągnął z niego sporo elementów, co daje znaczną ulgę, ale jednak podświadomość nie może sobie pozwolić na to, aby żyć na całkowitym luzie. Niezależnie, ile problemów bym nie rozwiązał, zawsze musi być przynajmniej ta jedna rzecz, która wprowadza chociaż to podskórne uczucie niepokoju i niepewności, aby nie czuć pełnego komfortu.
Wiecie, przez bardzo długi czas mnie to nie dziwiło, ponieważ jak się zaczyna z poziomu dymiącego wraku, to jest to oczywiste, że rozwiązanie jednej, dwóch czy nawet pięciu kwestii nie wprowadza od razu sielanki, a po prostu przynosi stopniową ulgę. Nie widziałem więc tutaj żadnego specyficznego wzorca i przez długi czasu byłem przekonany, że w pewnym momencie po prostu odkopię się na tyle, że dojdę do stanów długotrwałego, nieprzerwanego, pełnego komfortu. Sprawy też nie ułatwiał fakt, że podchodząc ambitnie do celów życiowych podniosłem sobie mocno poprzeczkę – w końcu jak karmiczny asceta z silnymi wzorcami odrzucenia otwierał działalność zarobkową opartą na pracy z ludźmi, to nie była to niego ani łatwa, ani szybka droga :D Nie wspominam już o tym, że otaczający świat ze swoimi pandemiami, wojnami, inflacjami, kryzysami w ostatnich latach też nie był zbyt pomocny w kwestiach wyluzowania :)
Wpadłem w pułapkę myślenia typu: „to jeszcze tylko rozwiążę ten problem, to będzie już z grubsza dobrze, a to jeszcze tylko kupimy to mieszkanie i wtedy wyluzujemy, a to jeszcze tylko przeczekamy ten kryzys gospodarczy i będzie ulga”. W pewnym momencie dotarło do mnie, że tu chyba nie będzie jednak końca, ponieważ moja podświadomość jest od dziecka tak mocno przyzwyczajona do walki, problemów, stresu i napięć, że ona po prostu nie wyobraża sobie życia na pełnym luzie. No musi się dziać zawsze COŚ. Cokolwiek. A ja zamiast delektować się życiem, znowu za czymś gonię, do czegoś dążę, znowu przejmuję się tym, jak to wszystko pójdzie i co przyniesie przyszłość.
Mi się wydawało, że jak rozwiązuję swoje problemy (co było przełomem w stosunku do tkwienia w beznadziei) to już jest całkiem dobrze. I przez długi czas było dobrze, bo ja realnie miałem wiele problemów (nie były to puste wydmuszki dla samych emocji), którymi po prostu trzeba było się zająć i właśnie to robiłem. Także przez wiele lat wszystko wydawało się iść zgodnie z planem. W pewnym momencie jednak doszedłem do punktu, w którym poczułem, że na tym etapie powinno już być zauważalnie lepiej, a tu się tworzyły kolejne i kolejne trudności, które wymagały mojej pracy, zajmowały czas i kosztowały mnie nerwy. W pewnym momencie poczułem frustrację, że ja już tak wiele rzeczy w życiu osiągnąłem (a każda mnie sporo kosztowała), a tu się ciągle tak wszystko układa, że życie rzuca we mnie kolejnymi i kolejnymi wyzwaniami.
We wczorajszej medytacji, gdy zadałem pytanie co mam jeszcze zrobić, żeby przestać czuć, że zbyt często walę głową w ścianę, gdy próbuje po prostu spokojnie żyć, przyszła do mnie odpowiedź, że… mam przestać walić głową w ścianę :)
No tak, dotarło do mnie to, że nawet mimo, że świadomie staram się podejść do wszystkiego na spokojnie, to po prostu na tych głębszych poziomach mam bardzo mocno zakorzenione przekonania o tym, że MUSI BYĆ element walki, stresu, napięć, itp. jako nieodłączny element mojej ludzkiej egzystencji (a już szczególnie realizacji różnych celów i mierzenia się z życiowymi wyzwaniami). A to sprawiało, że jednak podchodziłem do każdej sprawy jak do kolejnej walki czy szarpaniny, która mnie przeciągnie po betonie. Niestety, jak od dziecka budowało się osobowość i postrzeganie świata na lękach, zaszczuciu, rodzicach, którzy zamiast miłości, opieki, bliskości i bezpieczeństwa karmili odrzuceniem, poniżeniem i tworzyli zagrożenia, to niestety mamy wypaczone postrzeganie rzeczywistości aż po same fundamenty. Klasyczna psychologia twierdzi, że wychowywanie się w tak toksycznym domu pozostawia trwałe ślady w psychice i choć wiele rzeczy można naprawić, to już do końca życia będziemy doświadczać pewnych ograniczeń. Osobiście chciałbym wierzyć, że sięgając po medytację i praktykę duchową jesteśmy w stanie dokonać znacznie głębszych zmian i pełne uzdrowienie jest możliwe. Czy tak jest, z całą pewnością nie mogę stwierdzić, ale na pewno zamierzam to sprawdzić na sobie :) Praca nad sobą przyniosła mi już ogromną ulgę i z chęcią sprawdzę jak bardzo lepiej jeszcze może być :)
Doszedłem do wniosku, że przy tak głębokich traumach nie wystarczy to, co robiłem do tej pory – potrzebuję poprzez medytację i utrzymywanie właściwego nastawienia wprowadzać spokój na tych głębszych, subtelniejszych poziomach. Przyzwyczajać umysł, ugruntowywać, zakorzeniać, pogłębiać ten piękny stan. Tu nie wystarczy jakiś tam zakres działań. Ja potrzebuję całkowicie zanurzyć się w uczuciu spokoju, dać się mu otulić, pozwolić aby stał się moją drugą skórą. Potrzebne jest pełne oddanie temu pięknemu uczuciu. Codzienna celebracja, otwartość i przyjmowanie. Tak długo, aż to się przyswoi na najgłębszych poziomach. I taki jest plan dla mnie na najbliższy czas :)
Jakiś czas temu (chyba nawet o tym pisałem rok czy dwa lata temu) miałem podobne uświadomienie, ale na tym bardziej zewnętrznym poziomie. Od tamtego czasu znacznie ograniczyłem nakręcanie się i sianie fermentu jak się coś dzieje, co przyniosło sporą ulgę mi i mojej żonie :) To był spory krok do przodu, a teraz widzę, że coś dojrzało, aby wznieść to na kolejny poziom, wchodząc w kolejne, subtelniejsze obszary.
Boski Spokój się pogłębia :)
Komentarze są zamknięte.